KRÓLESTWO NIEBIESKIE. Takiego Hollywood oczekujemy
Legenda ludowa głosi, że recenzent filmowy powinien być zły, cyniczny i sarkastyczny. Chcąc zmierzyć się z powyższym prawidłem, na pokaz Królestwa niebieskiego szedłem w złym, cynicznym i sarkastycznym nastroju.
Amerykanie wzięli się bowiem tym razem za temat, który – jeśli tknąłby go Jerry Bruckheimer – niechybnie mógłby stać się polaną lukrem, tanią polityczną agitką. “Walki o Jerozolimę w czasie XII-wiecznych wypraw krzyżowych” – to przecież opowieść jak w sam raz dla miłośników Benedykta XVI. Kto jednak nie wierzył w Ridleya Scotta, ten jest człekiem słabej wiary. Czas więc teraz na pokutę i zadośćuczynienie.
Reżyser Gladiatora swoją nową propozycją po raz kolejny udowodnił szerokiej publiczności, że “kino widowiskowe” nie zawsze musi być po prostu “kinem głupim”. Scott zdaje się doskonale wiedzieć, jak wielką siłę posiada pozornie wyświechtany amerykański model filmu. Idealizm, przemiana bohatera, walka dobra ze złem – mimo że znane aż za dobrze – mogą w dalszym ciągu silnie oddziaływać na widza. Inna sprawa, że w takim towarzystwie bardzo łatwo o kicz i patos. Powyższy model filmu stał się jednak fundamentem “fabryki snów”, ta zaś nadal działa i czaruje. Z amerykańskiej recepty na film nie można więc (tylko i wyłącznie) kpić, trzeba raczej potrafić odpowiednio z niej skorzystać. Sir Ridley Scott, jak widać, potrafi to doskonale…
Tym razem ekipa Scotta bierze na tapetę burzliwe czasy wypraw krzyżowych. Mamy XII wiek. Fanatyzm religijny zostaje skonfrontowany z ideą przyjaznego ekumenizmu, w tle słychać chrzęst zbroi, piękna kobieta płacze w komnacie, dobry król umiera, a prosty kowal wyrusza w podróż życia. Cóż, z takich składników wyjdzie albo okropny landszafcik, albo pasjonująca epopeja. Królestwo niebieskie należy na szczęście do tej drugiej kategorii. Film Scotta, mimo swej baśniowości, wydaje się być bowiem zaskakująco wiarygodny. Recepta na ambitne Hollywood brzmi w tym wypadku: ZACZNIJMY OD POSTACI. Stwórzmy bohaterów! Niech średniowieczny rycerz pod zbroją ma charakter, a dwunastowieczna królowa za chustą oprócz makijażu Max Factor skrywa także odrobinę uroku. Widz musi wszak uwierzyć postaciom niezależnie od tego, czy są to antyczni herosi, czy chrześcijańska eskapada przeciwko muzułmanom.
W związku z tym przez pierwszą godzinę filmu Ridley Scott wraz ze scenarzystą Williamem Monahanem dokonują wzorcowej wręcz prezentacji bohaterów. A wszystko po to, by kluczowe dla Hollywood pojęcia takie jak “przemiana bohatera” czy “walka dobra ze złem” nie były jedynie pustymi hasłami. Ridley Scott powyższe schematy już na początku wypełnia więc treścią. Wszystkie postacie filmu mają swoje własne, pokaźne “scenariuszowe zaplecze”, a tam osobowość, przeszłość i charyzmę. To jednak dopiero połowa sukcesu. Teraz do papierowych ciągle bohaterów domalować trzeba odpowiednią obsadę. Scott nie szuka jednak na siłę “drużyny marzeń” – zdaje się raczej na intuicję.
I tak w Królestwie niebieskim młodemu idealiście (Orlando Bloom z brodą dla niepoznaki) towarzyszy cała procesja aktorów z tzw. “zacięciem”. Jest tu chociażby znana z Marzycieli Bertolucciego zadziorna Eva Green oraz takie tuzy filmu, jak Jeremy Irons, Liam Neeson i Edward Norton (tym razem trędowaty i w masce!). Ridley Scott właściwą opowieść rozpoczyna więc z zapasem wiarygodnych, świetnie naszkicowanych i równie dobrze zagranych postaci. Pozostaje mu teraz tylko zawiązać odpowiednią intrygę. Z zastrzeżeniem, że jeśli już raz my, widzowie, uwierzymy bohaterom, to potem nawet największy hollywoodzki schemat nabierze rumieńców.
Fabuła Królestwa niebieskiego jest jednak tyleż schematyczna, co wyważona. Warto sobie zresztą zdawać sprawę, że oparto ją na prawdziwych historycznych wydarzeniach. Zarówno Balian, król Baldwin IV, jak i Godfrey z Ibelin faktycznie dawno temu paradowali z mieczami po europejskich bezdrożach. Pracując nad taką opowieścią, łatwo popaść w zbędne nadęcie. Jednak wiedząc doskonale, że patos jest nieodzowną częścią epopei, Ridley Scott zrównoważył go tutaj ze zgoła imponującym realizmem. Zarówno tym czysto wizualnym, jak i tym związanym ściśle z obyczajowością epoki. W tym kontekście dzieje Baliana – kowala, który wyrusza do Jerozolimy, aby odkupić swe winy – nie wydają się być więc ani sztampowe, ani niepotrzebnie przerysowane, mimo że ogólny zarys scenariusza – droga od biednego rzemieślnika do obrońcy przybytku Pana – na to właśnie mógłby wskazywać.
Podobne wpisy
W ten oto sposób epitet “hollywoodzki” traci nagle swój pejoratywny charakter. Niesie bowiem ze sobą oprócz tradycyjnego modelu scenariusza także ten rozmach i tę dbałość o detale, które tylko Amerykanie potrafią z powodzeniem wnieść do filmu. Średniowiecze Ridleya Scotta jest więc takie, jak być powinno – w miarę krwawe i brudne, ale także na swój sposób mistyczne i fascynujące. Co ważne, jest to również średniowiecze zaskakująco aktualne. Ludzie – ich godność, dramaty i rozterki – stają się tu bowiem w ogólnym rozrachunku o wiele ważniejsi niż polityka, kurtuazja i nieszczera walka o nieswoje przekonania.
Królestwo niebieskie zdaje się mówić, że rachunek politycznych zysków i strat traci swe znaczenie w momencie, gdy pod uwagę brane jest życie jednostki. Honor, duma i wiara nie mogą być bowiem pojęciami ślepymi i nie zważającymi na swe własne konsekwencje. Królestwo niebieskie skutecznie godzi więc w sobie idealizm z realizmem i pokazuje, w którym momencie drogi do celu należy jednak pokornie się zatrzymać. W taką właśnie trzeźwą refleksję wyposażony jest nowy film twórcy Gladiatora. I ani przez chwilę nie pojawia się wrażenie, że jest to refleksja dodana na siłę.
Takiego Hollywood żądamy! Takiego Hollywood oczekujemy! Sprawne rzemiosło, wypróbowany schemat i trochę osobistego spojrzenia na kino. Czyżby Ridley Scott znalazł sposób na “ambitną komercję”? Komu jak komu, ale jemu dość często się to udaje…
Czekam(y) na więcej.
Amen.
Tekst z archiwum film.org.pl.