Filmy, które POWINNIŚCIE obejrzeć, jeśli polubiliście HORYZONT Kevina Costnera
O klasykach westernu sprzed kilkudziesięciu lat w tym zestawieniu nic nie będzie. Zostawiam je daleko w tyle, podobnie jak zrobił Kevin Costner, wkraczając na autorską ścieżkę westernu Costnerowego, którym zdecydował się zakończyć karierę, biorąc Horyzont za swoje opus magnum. Celnie zresztą, bo to wielki film na miarę Tańczącego z wilkami, który nabierze kultowej wielkości pewnie dopiero z czasem, i liczonym nie w miesiącach, ale w latach, a może nawet w dekadach. Nie jest to również film dla każdego fana kina w ogóle, w tym nawet dla każdego fana westernu, zwłaszcza tych nieco bajkowych, ideologicznych, jednowymiarowych, kręconych w czasach Ameryki sprzed roku 1980, więc purytańskiej i używającej kina wychowawczo. Dzisiaj oczywiście z kinem też tak jest, że bywa przekręcone ideologicznie, ale western Costnerowy funkcjonuje poza tym światem, może dlatego Costner ma obecnie takie problemy? Nie wnikając w nie, bo to nie czas i miejsce na analizy rentowności poczynań aktora, w tym zestawieniu nie znajdziecie starszych produkcji z tego „klasycznego” świata westernu. Za to są tu produkcje, które inspirowane dawnym westernem spróbowały pójść własną drogą, co wcale nie spowodowało, że utraciły fanów. Wręcz przeciwnie – western dzięki nim odżył, a Kevin Costner swoim Horyzontem udowadnia, że ten gatunek wciąż może zainteresować nie tylko dziadersów.
„Tańczący z wilkami”, 1990, reż. Kevin Costner
Minęło 30 lat od premiery, a film nadal robi na mnie wrażenie swoją poetyką, reżyserskim zaangażowaniem, muzyką, montażem, kostiumami, grą aktorską, dosłownie wszystkim. Powiedziałbym, że dzisiaj powinno się kręcić tak rzemieślniczo dopracowanych filmów więcej. Tańczący z wilkami to debiut reżyserski Kevina Costnera. Początek jego drogi do Horyzontu. Debiut okazał się oszałamiającym spektaklem wizualnym, chociaż ze zdziwieniem czytałem wiele niepochlebnych opinii na temat wartości ideologiczno-kulturowej filmu. Niektórzy czasem zapominają, że fikcyjne opowieści nie są podręcznikami do nauki historii. Dla wszystkich młodszych wspomnę tylko, że film opowiada historię weterana wojny secesyjnej, który zostaje przydzielony do bardzo odległej placówki. Nie spodziewa się, co tam zastanie, a już na pewno, że tak mocno zwiąże się z zamieszkującymi tamte tereny mieszkańcami. Tak ta ponadczasowa epopeja się zaczyna.
„Silverado”, 1985, reż. Lawrence Kasdan
Największa klasyka gatunku w tym zestawieniu. Skorumpowany szeryf, rewolwerowcy z zasadami, zemsta, wyzwolenie miasteczka spod władzy tych złych, spora dawka akcji w postaci nieźle sfilmowanych strzelanin, no i młody Costner poznający uroki świata Dzikiego Zachodu. Jeśli chce się stworzyć coś wiekopomnego i nowatorskiego, trzeba najpierw stać się mistrzem tego, co typowe. Jestem ciekawy, jak Silverado wpłynęło na świadome osadzenie Costnera w westernowym świecie? Rola Jake’a jest przecież taka lekka, szalona i płytka, jakby uczniakowi, aczkolwiek zdolnemu, dać rewolwery i pozwolić się nimi bawić. To jednak pozory, Jake dojrzewa, podobnie jak Costner, żeby nakręcić Horyzont.
„Prawdziwe męstwo”, 2010, reż. Ethan Coen, Joel Coen
Ciekawe, co by powiedział John Wayne, gdyby doczekał kolejnej adaptacji powieści Charlesa Portisa. Już wtedy, w 1969 roku, rola Cogburne’a, pijaczyny i zrzędy z wielkim ego, była dla Wayne’a ciekawym zwrotem w karierze, o wiele większym niż zagranie Cogburne’a dla Jeffa Bridgesa, chociaż obaj zrobili to rewelacyjnie. Gdybym miał jednak wybierać, wolę wersję braci Coen, gdyż ma ona w sobie jedyną w swoim rodzaju, lepiej docierającą do współczesnego widza, cyniczną refleksję nad rzeczywistością. Dziki Zachód jest widziany przez Coenów jako dziwne, mroczne, komiczne miejsce, które wymaga nieludzkiej ilości zaangażowania, żeby w ogóle w nim przeżyć, a co dopiero być szczęśliwym i coś osiągnąć.
„Płonące siodła”, 1974, reż. Mel Brooks
Najstarsza produkcja w tym zestawieniu. Pojawiła się tylko dlatego, że chociaż wiekowa, to łamie wszelkie westernowe konwencje. Do dzisiaj nie pojawił się lepszy pastisz gatunku, chociaż próbowano takowe kręcić. Mel Brooks zabawnie wykorzystał tropy gatunkowe, żeby wyśmiać współczesne mu społeczeństwo, ale również to dzisiejsze. Płonące siodła są klasyczną dla komedii parodią, w której skorumpowany biznesmen z ambicjami politycznymi postanawia zatrudnić czarnego szeryfa do małego miasteczka, aby podzielić jego mieszkańców i doprowadzić do upadku miasta. Nie spodziewa się jednak, że mieszkańcy mogą jednak polubić Barta i się zjednoczyć. Nikt tak jak Mel Brooks nie potrafi opisywać i krytykować rasizmu w Ameryce. Przypomnę tylko, że dla Kevina Costnera kwestie rasowe i etniczne również zawsze były ważne i rzetelnie przedstawiane.
„Pewnego razu… w Hollywood”, 2019, reż. Quentin Tarantino
Nawet w ramach samej filmografii Tarantino Pewnego razu… w Hollywood jest filmem specyficznym. Znalazło się w tym zestawieniu ze względu na ową charakterystyczność formy, a zwłaszcza budowania suspensu, co trwa właściwie 99 procent czasu ekranowego. Jednym słowem trzeba bardzo lubić Tarantino, znać jego sztuczki oraz być cierpliwym widzem uwrażliwionym na budujące fabułę detale, żeby nie tyle zostać fanem Pewnego razu w…, ale i przetrwać do finału tej produkcji. Costnerowskie filmy również wymagają cierpliwości oraz dojrzałości.
„Tajemnica Brokeback Mountain”, 2005, reż. Ang Lee
Kowbojom również wolno kochać, i to „inaczej”. O to chodziło, żeby złamać tabu. Homoseksualizm nie jest fanaberią, którą wciela się w czyn z nudów podczas wypasania owiec, ale jest realizacją potrzeby, która jest częścią tożsamości danej osoby. Potrzebę tę odczuwali także osadnicy na wielkich równinach USA, ale w dawnych westernach twórcom nie mieściło się to w głowach. Tajemnica Brokeback Mountain musiała więc powstać, i została nakręcona w znakomitym stylu, więc filmowi nikt nie może zarzucić, że jest wysilony, ideologiczny, źle aktorsko zagrany i niewart uwagi. Jest wręcz przeciwnie. Mało tego, pokazuje, jaką cenę się płaci za bycie innym w udającej nowoczesną społeczności Amerykanów, tak szczycących się postoświeceniową konstytucją. Co ciekawe, skupienie się na emocjach bohaterów wcale nie przeszkodziło reżyserowi, żeby pokazał widzowi westernową epickość świata przedstawionego. Z perspektywy lat można uznać Tajemnicę Brokeback Mountain za największy rewizjonistycznych western wszech czasów. Tak więc Kevin Costner ma przed sobą solidne wyzwanie.
„Propozycja”, 2005, reż. John Hillcoat
Wspomniałem na początku, że stare westerny to były trochę bajki o heroicznych bohaterach, a wybory moralne w nich ukazywane określić można jako oczywiste. Poza tym western jako gatunek przyzwyczaił nas do pewnej estetyki w postaci rozległych planów, walk z rdzennymi mieszkańcami Ameryki oraz niewielkich miasteczek, gdzie rozgrywały się pojedynki. Podczas gdy westerny zazwyczaj wykorzystują rozległe, otwarte pasma Ameryki i pogranicza. Okazuje się, że Australia dzięki swoim buszom i wypalonym krajobrazom również jest odpowiednim miejscem do kręcenia filmów w tym gatunku. Propozycja z 2005 roku jest jednym z najlepszych i najbardziej brutalnych. Opowiada historię przestępcy, któremu zostaje postawione ultimatum w związku z aresztowaniem jego i jego brata – może spowodować, że sadystyczny, ukrywający się w górach, starszy brat zostanie powieszony albo zamiast niego ten młodszy. Akcja dzieje się w Australii u schyłku XIX wieku, a znakomitą kreację w filmie stworzyli Guy Pearce, Ray Winstone oraz John Hurt.
„Aż poleje się krew”, 2007, reż. Paul Thomas Anderson
Fanom kontrowersyjnych i niełatwych w odbiorze tematów, które porusza Horyzont, z pewnością przypadnie do gustu Aż poleje się krew. Film, który jest westernem, chociaż traktującym już o schyłkowym okresie tzw. Dzikiego Zachodu, również porusza znaną w gatunku kwestię eksploracji i dorabiania się osób, które niczego nie miały, a przypadkiem dostawały szansę posiadać wszystko. Trzeba ją tylko wykorzystać albo z niej zrezygnować, jeśli jej realizacja będzie wymagała czynów na wskroś złych. Trudna decyzja przed głównym bohaterem. Daniel Day-Lewis po mistrzowsku wcielił się w postać Plainviewa, którego pragnienie zdobycia fortuny na polu naftowym na Zachodzie spowodowało, że stał się zupełnie kimś innym, niż marzył, żeby być. Dzika chciwość Plainviewa i cała kłamliwa otoczka, którą wokół siebie zbudował, nie ma nic wspólnego z kryształowością westernowych bohaterów. I gdy pomyślimy sobie, że właśnie ten nasz upragniony kapitalizm tak się rodził, trudno traktować go jako spełnienie jakichkolwiek marzeń, a tym bardziej zasad moralnych.
„Aż do piekła”, 2016, reż. David Mackenzie
Film zwrócił moją uwagę jakieś 6 lat temu, gdy pisałem zestawienie o najlepszych rolach Chrisa Pine’a. Produkcja jednak przeszła bez echa, chociaż stylem narracji może przypaść do gustu fanom westernu Costnerowego. Historia rozwija się powoli, finał również wydarza się niespiesznie, lecz bardzo mocno, czego nie sposób zapomnieć. Ta jedyna w swoim rodzaju kreacja Pine’a u boku Jeffa Bridgesa zapada w pamięć, bo jest nieoczywista. Z jednej strony Chris gra bardzo spokojnie, bez zadęcia, efekciarstwa ani zbyt wielu emocji. Z drugiej jego twarz aż kipi od żądzy osiągnięcia upragnionego celu oraz nienawiści do skorumpowanego przez bogatych kapitalistów świata. Sam film zaś do arcydzieł nie należy. To jedynie (a może i aż) rzetelnie skonstruowane kino dla wielbicieli filmów drogi, które czerpią inspirację z klasycznych westernów.
„Bez przebaczenia”, 1992, reż. Clint Eastwood
Kończę to zestawienie przykładem genialnego westernu nagrodzonego Oscarem w głównej kategorii. Clint Eastwood również otrzymał nagrodę za reżyserię. Nie jest to film w żadnym wypadku bajkowy i niezobowiązująco rozrywkowy. Po jego obejrzeniu nie chce się nagle zostać rewolwerowcem czy szeryfem. Ma się za to świadomość, jak trudno, a nie epicko pięknie jest mieć broń przy pasie. Clint Eastwood gra w filmie Williama Munny’ego, rewolwerowca, który po śmierci żony porzucił profesję łowcy nagród i zajął się rolnictwem. Kłopoty finansowe zmuszają go jednak do powrotu do zawodu. Trafia na zlecenie zostawione przez grupę prostytutek, które szukają sprawiedliwości po tym, jak ktoś okaleczył jedną z nich. Niby proste i wręcz sztampowe, lecz Eastwood zrobił z tego majstersztyk. Nakręcił wręcz medytacyjny, złożony moralnie western dekonstruujący westernową ikonografię, w której prezentowało się bohatera z bronią jako tego, który jest w stanie dokonać słusznej zemsty na winnych zbrodni przeciwnikach. W Bez przebaczenia podział na dobro i zło się zaciera. To film pełen postaci, które czasami popełniają okropne czyny ze słusznych powodów, ale również i tych, które popełniają straszliwe zbrodnie bez żadnego powodu. Wszystkimi nimi był Eastwood, czyli Munny, doświadczał w różnych momentach swojego życia zbrodni bez przebaczenia i każda z nich go prześladuje. Nic tu nie jest oczywiste i jednoznacznie właściwe.