PŁONĄCE SIODŁA
Są takie filmy, które w dobie politycznej poprawności zwyczajnie nie mogłyby powstać. Płonące siodła są tego idealnym przykładem, co samo w sobie stanowi mocną ironię, zważywszy na to, że legendarny amerykański komik i reżyser Mel Brooks bezpardonowo rozprawia się w nich właśnie z tematem rasizmu. Tam, gdzie Hollywood stawia z reguły na patos, grobową powagę i łzy godne Oscara, Brooks oferuje niewybredny, lecz jakże przy tym szczery humor, rzucając na prawo i lewo „czarnuchami”, waląc w mordę konie (dosłownie) i wprowadzając na salony Amerykańskiej Akademii Filmowej potężne strzały z… dupy (co poniekąd wyjaśnia generalnie zagadkowy tytuł). A wszystko to ubrane w ciuszki najbardziej jankeskiego z gatunków dziesiątej muzy.
Rok 1874 to dla miasteczka Rock Ridge – zaludnionego przez bydło i samych białych o nazwisku Johnson – czas dużych zmian. Wśród nich nowy szeryf. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że w wyniku zbiegu okoliczności/misternego planu jest on… czarny. O ile dziś, po dwóch kadencjach Baracka Obamy, nikt by się tym specjalnie nie przejął, o tyle w czasach łajld łestu było to nie lada wydarzenie (choć, co ciekawe, postać tę zainspirowała historyczna figura niejakiego Bassa Reevesa, który w latach 1875–1893 był gliną na terenach Arkansas i Teksasu). I rzeczywiście – mieszkańcy są zszokowani. A ich nowy stróż prawa – do niedawna niewolnik – niejaki Bart dla zachowania własnej głowy porywa… sam siebie. Udaje mu się to, bo ludność jest durna, a pożyczająca swój punkt wyjścia od Pewnego razu na Dzikim Zachodzie fabuła pretekstowa (ale też i daleka od zlepku scen połączonych pustymi gagami). Wkrótce Bart natrafia w areszcie na lokalnego pijaczka oraz byłego rewolwerowca w jednym – Jima, na którego znajomi wołają… Jim. Oto zaczątek pięknej przyjaźni. No i filmu.
Żeby było śmieszniej, to początkowe kadry niczym nie zdradzają, że mamy do czynienia z komedią. Widzimy typowe dla gatunku panoramiczne obrazy bezkresnej prerii oraz mozolną budowę kolei, którym towarzyszy charakterystyczna dla klasycznych westernów czołówka z obowiązkową, romantyczną w swym brzmieniu piosenką. Tytułowy hit wykonuje nadworny głos Dzikiego Zachodu – Frankie Laine. I czyni to z prawdziwym zaangażowaniem i z niemal grobową powagą, gdyż przed nagraniem… nikt mu nie powiedział, że chodzi o zgrywę. Wkrótce jednak Brooks odkrywa przed nami pierwsze karty, niejako ciągnąc rozśpiewany żart za pomocą nietypowego pojedynku wokalnego pomiędzy niewolnikami stawiającymi w nieludzkim upale tory a ich nadzorcami. A potem już samo leci – absurd goni absurd, akcja akcję, riposta ripostę. I każda kolejna jeszcze śmieszniejsza, jeszcze bardziej dokładająca do już rozpalonego pieca…
W finale swego dzieła Brooks osiąga prawdziwe apogeum, niezwykle zgrabnie burząc czwartą ścianę (naginaną w paru wcześniejszych scenach charakterystycznymi spojrzeniami „do widza”), gdy sadza swoich bohaterów w kinie, na premierze… Płonących siodeł. Wcześniej burzy ją także dosłownie, dość nieoczekiwanie przenosząc się z obowiązkową bójką na sąsiedni plan zdjęciowy jakiegoś numeru wodewilowego, następnie do stołówki, gdzie serwują – a jakże! – kremowe ciasta, a nawet poza studio Warnera, gdy jeden z bohaterów woła taksówkę i nakazuje kierowcy „wywieźć się z tego filmu”. W takich chwilach – a jest ich zdecydowanie więcej – to zaledwie półtoragodzinne dzieło w całości nakręcone między innymi w dekoracjach Świata Dzikiego Zachodu przestaje już być jedynie atrakcyjną parodią gatunku, a staje się szpilą wbijaną w wiele newralgicznych miejsc fabryki snów.
Zabiłem więcej osób niż Cecil B. DeMille.
U Brooksa śmiech zawsze był zaraźliwy, a dowcipy autentycznie zabawne. W Płonących siodłach – zdecydowanej czołówce jego twórczości – jest on także wyjątkowo bezwzględny. Twórca nie oszczędza tu nikogo (choć naturalnie najbardziej dostaje się białym chrześcijanom), a już wspomnianego widza najmniej. A czyni to w swoim stylu, czyli obrazoburczo i mało subtelnie, ale zawsze z głową, nie przekraczając granicy żenady. Dobrym tego przykładem jedna z najbardziej kontrowersyjnych swego czasu scen, w trakcie której raczący się przy ognisku kawą i fasolą kowboje zaczynają prawdziwy koncert… pierdzenia. Chamskie? Niesmaczne? Wulgarne? Jasne. Ale też w jakiś sposób logiczne, śmiało dopowiadające coś, co dotychczas było niby oczywiste, ale zawsze pozostawało co najwyżej w sferze domysłów. Była to zresztą pierwsza tego typu scena w amerykańskim mainstreamie. Rzecz jasna cenzorzy już wtedy nie mieli dla niej litości i w bezpiecznej ramówce telewizyjnej puszczona została… bez dźwięku, całkowicie zatracając swój sens (to pisząc, nadmienić trzeba, że wersja na mały ekran zawierała w sobie za to kilka całkiem niezłych scen wyciętych z kinowej).
Na tym zresztą gazowy temat bynajmniej się nie wyczerpuje. Jedna z postaci – grany przez samego Mela gubernator Lepetomane (w wolnym tłumaczeniu: Pierdziel) – to nic innego, jak aluzja do francuskiego komika Josepha Pujola, o scenicznym pseudonimie „Le Pétomane”, specjalizującego się właśnie w puszczaniu wiatrów na żądanie. W połączeniu z zezem i niezbyt lotnym umysłem gubernatora, który myśli jedynie o cyckach swojej sekretarki (odpowiednio wyposażona Robyn Hilton), stanowi to czyste komediowe złoto – jakże przy tym wysublimowane w porównaniu z uprzednio przywołanym gagiem.
Podobnych mrugnięć okiem, aluzji do popkultury, Hollywood i zrywania z przyzwyczajeniami jest tu całe mnóstwo i, tak jak w produkcjach tria ZAZ, po prostu nie sposób wyłapać wszystkie. No bo o ile jeszcze dosłowny cytat ze Skarbu Sierra Madre jest czytelny dla większości, to ile osób będzie w stanie skojarzyć, że postać Gabby’ego Johnsona jest hołdem dla Gabby’ego Hayesa – westernowego weterana (proszę nie podnosić rąk)? Ta różnorodność humoru, potrafiąca zmieniać się kilkukrotnie w jednej tylko chwili i wypełniać film na każdym możliwym planie, to jedna z dwóch głównych sił nośnych filmu, który dzięki temu bez problemu bawi do łez autentycznie każdego (co potwierdziły niezależne badania na stu pięćdziesięciu białych myszkach z Andaluzji).