HORYZONT. ROZDZIAŁ 1. Bez przebaczenia [RECENZJA]
To projekt, w który mało kto wierzył, a i tak Kevin Costner udowodnił na festiwalu w Cannes, że czuje western jak nikt inny. To świetne kino wymagające cierpliwości (trwa aż trzy godziny) i inwestycji naszego czasu. W końcu Horyzont został zaprezentowany jedynie jako wstęp do autorskiej, amerykańskiej sagi reżysera. Ale czy mamy do czynienia z jego opus magnum?
Gdyby pobawić się w matematykę, to w przeliczeniu wyglądałoby to mniej więcej tak: 33% to taki sentymentalny Costner, którego znamy z jego poprzednich filmów, 33% to Grona gniewu Johna Steinbecka, a 33% to klimat i brud żywcem wyjęty z popularnej gry “Red Dead Redemption 2”. Ducha tamtych czasów czuć na każdym kroku, stąd też przyrównywanie Horyzontu do tytułu od Rockstar Games.
W pewnym stopniu to kino zemsty opowiadające o rodzinie mszczącej się na pewnej kobiecie. To punkt wyjściowy Horyzontu, który gdzieś po godzinie wprowadza tajemniczą postać Hayesa Ellisona (rewelacyjny Costner), przypominającego poprzednich protagonistów aktora w połączeniu z Eastwoodowskim bezimiennym. Symultanicznie mamy jeszcze wątek zniszczenia osady przez Indian i rodziny, która próbuje przetrwać rzeź niewinnych, czy opowieść o konwoju pełnym osadników wybierających się do miasta Horyzont. Film na zmianę prowadzi każdy z wątków, co ogląda się trochę jak serial, w którym kiedyś te wszelkie wątki się wreszcie połączą (co raczej nastąpi dopiero w kolejnym filmie, jako że ma to być jedna wielka saga). Czuć w tym jednak ducha klasyki, każdy element fabuły wprowadza mały powiew świeżości, a my powoli zaczynamy empatyzować z nowo-poznanymi herosami.
Sam film najlepiej działa w tych momentach, w których staje się pogłębioną rozprawą nad kruchością życia w tamtych czasach. U Costnera wystarczy jeden nieprzewidziany ruch lub nagłe wyciągnięcie broni, aby ktoś pożegnał się z tym światem w ułamku sekundy. I choć reżyser szuka piękna w relacjach międzyludzkich, w bohaterach, którzy znajdują się w najmniej dogodnych do tego sytuacjach, w żadnym wypadku nie koloryzuje tamtejszej Ameryki. W wyniku konfliktów na tle społeczno-rasowym (Indianie kontra Amerykanie) życie tracą wszyscy: nie tylko dorośli mężczyźni, ale także ciężarne kobiety i bogu ducha winne dzieci. Masakra przeplata się u Costnera z nastrojowością błogiej prerii i dzięki temu otrzymujemy obraz ziemi skalanej krwią, w której pierwotne nawyki złych ludzi malują amerykański grunt litrami czerwonej krwi. Sceny akcji i te dramatyczne poprowadzone są po mistrzowsku: wręcz czuć zapach prochu wydobywający się w kowbojskich broni, a całe to show to utracone Hollywood z lat 90. Tak westernów się już nie kręci, ale Horyzont udowadnia, że wciąż się da, jeśli kocha się ten gatunek jak sam Kevin Costner. Jego Ameryka to miejsce, które nie wybacza, ale tylko nieliczne postaci z filmowej epopei zdają sobie z tego sprawę. Cała reszta będzie musiała się jeszcze o tym wszystkim przekonać.
Wreszcie, po tylu latach żmudnych westernów bez duszy, otrzymaliśmy spektakl o niejednolitej kompozycji, który prowadzi kilka liniowych, teoretycznie oderwanych od siebie wątków. Wiemy jednak, że prędzej czy później wszystkie zaczną się ze sobą przeplatać: każda z postaci zmierza do tytułowego miasta Horizon (nawet jeśli jeszcze o tym nie wie), które ma być czymś w rodzaju zurbanizowanej arkadii, witającej swoich nowych mieszkańców z otwartymi rękoma. Parę pomniejszych momentów implikuje jednak, że równie dobrze może być to jedno wielkie oszustwo, które doprowadzi do zagęszczenia akcji w następnych częściach. W swoim Horyzoncie Costner stara się nam przekazać złotą zasadę dzikiego zachodu: nie ufaj nikomu, nawet i samemu sobie. Chwilami historia ta przypomina antywestern w rodzaju Bez przebaczenia Clinta Eastwooda. Osiągnięty naturalizm w szorstkiej stylistyce koresponduje z westernem Eastwooda i czerpie z niego najlepsze elementy formalne.
Pomijając namacalne poczucie bezsensu w tym jednym wielkim piekle, Costner tak czy siak nie potrafił uciec od swojego zamiłowania do Hollywoodzkiego słodzenia. Co za tym idzie, część sekwencji czerpie z lukru jego poprzednich filmów, więc czasami przypomina to, przykładowo, Robin Hooda na dzikim zachodzie. Ale to tylko jakaś część całości, więc nie rzutuje na całe nasze kinofilskie doświadczenie. W większości Horyzontu Costner stawia na brutalną autentyczność zdarzeń i opowieść o prostych ludziach, którzy będą musieli przekroczyć swoje strefy komfortu, by uratować nie tylko swoich bliskich, ale i samych siebie.
Horyzont powolnie rozpisuje swoją Steinbeckowską historię, wprowadza bardzo wielu bohaterów, których imiona jeszcze trudno zapamiętać, ale dobrze byłoby potraktować ten film jak wstęp w konsekwentnie rozwijającej się powieści. Ostatnie dwie minuty filmu, pokrótce zapowiadające kolejne wydarzenia sagi, zwiastują nieziemskie, pełne pasji doświadczenie. Dlatego czym prędzej przebrnijcie przez ten “odcinek pilotażowy” i dajcie Costnerowi kredyt zaufania. Ten facet naprawdę sprawnie odnajduje się w tym fachu.