Filmy, które NIE ZASŁUŻYŁY na miano KULTOWYCH
Jakiś czas temu pisałem o tym, dlaczego nie rozumiem fenomenu serialu Stranger Things. Mierząc się z roztoczonym wokół niego kultem, zdałem sobie sprawę z tego, że jest mi on kompletnie obojętny. Im więcej szumu towarzyszyło kolejnej odsłonie serialu, tym bardziej zdawałem się od niego oddalać. Jest też kilka filmów, które ciesząc się podobnym statusem, w żaden sposób nie zdołały mnie zaangażować, nie zdołały mnie zachwycić, nie zdołały mi się po prostu spodobać.
A jakie ty znasz kultowe filmy, które według ciebie nie zasługują na ten status? Napisz w komentarzu.
Narzeczona dla księcia
Podobne wpisy
Film Roba Reinera obejrzałem stosunkowo niedawno. Nie wspominam go zatem z czasów dzieciństwa. Nie uczestniczyłem w jego kulcie. W trakcie seansu zachowywałem jednak pełną otwartość umysłu na fakt, jak wielu widzom ten film zapadł na trwałe w serce. Mimo to Narzeczona dla księcia poraziła mnie swoją przeciętnością. Rozumiem konwencję, mającą z przymrużeniem oka traktować baśniowość, poniekąd wykorzystując ją do nadania love story odpowiedniego kolorytu, ale być może tak bardzo przesiąkłem już różnej maści trawestacjami, że nic w Narzeczonej nie umiem uznać za wyjątkowe. Nie zrozumcie mnie źle – doceniam wizję, wiele żartów wywołało we mnie śmiech, a niewinne miłostki zdołały mnie nawet ująć. Nie wiedzę jednak w tej sprawnej komedyjce podszytej przygodą niczego, co mogłoby zachęcić mnie do ponownego seansu, powieszenia plakatu na ścianie, miłego wspominania czy innych czynności, które zwykle kojarzą mi się z produkcjami kultowymi. Wiem, że ten film ma swoją rzeszę fanów, ale nie umiem zrozumieć, do czego tak uparcie wzdychają.
Zardoz
Film, który po latach kojarzony jest głównie z przedziwnym wdziankiem Seana Connery’ego, zawiera w swym sednie znacznie więcej ekstrawagancji. Jego koncept fabularny wysyła nas w przyszłość, do czasów po katastrofie. W podzielonym na pół społeczeństwie prym wiedzie rasa panów, wyznająca kult nowego boga. Pojawienie się bohatera kruszy blichtr i ujawnia tajemnice. Szkoda tylko, że nie nadaje tej historii sensu. Pękający od różnego rodzaju kulturowych odsyłaczy i seksualnych podtekstów Zardoz pomimo usilnych starań Johna Boormana przez większość seansu jawi się jako nudna, bełkotliwa i przy tym, o zgrozo, ambitna porażka, której najzwyczajniej nie da się oglądać przy zachowaniu trzeźwości umysłu. Fabuła zadaje ból, metafory przyprawiają o mdłości, a estetyka, cóż, najzwyczajniej wzbudza politowanie. Nie wiem, co brał Boorman w czasie kręcenia tego dzieła, ale założę się, że nie było to nic legalnego. Fascynować może jedynie pytanie, co by było, gdyby ten osobliwy koncept został lepiej, czyli trzeźwiej poprowadzony, albo dosłownie – jak wyglądałby jego remake?
Requiem dla snu
Tak jak lubię i cenię twórczość Darrena Aronofsky’ego, tak nie rozumiem tych wszędobylskich zachwytów nad jego drugim pełnometrażowym filmem. Choć Requiem z pewnością przyczyniło się do rozsławienia nazwiska reżysera, stając się filmowym portretem ludzi pogrążonych w nałogu, jakiego w danym momencie X Muza najwyraźniej potrzebowała, to jednak ja od razu wyczułem w nim nutę fałszu. Aronofsky epatuje cierpieniem tak bardzo, że nosi to znamiona groteski. Te osobliwe obrazy upadku bohaterów z pewnością na stałe zapadają w pamięć, ale są niczym innym jak emocjonalną manipulacją, obliczoną na wywołanie szoku. Babranie się w tym brudzie nie bawiło mnie za pierwszym razem i nie bawi mnie po powrocie do filmu po latach. Dziwi mnie, że bardzo wielu widzów wciąż widzi w przejaskrawieniach Requiem jakąkolwiek prawdę. Ja widzę tylko pretensję dojrzewającego artystycznie, łaknącego uwagi reżysera.