Filmy, które NIE ZASŁUŻYŁY na miano KULTOWYCH
The Room
Podobne wpisy
Nigdy, ale to nigdy nie zrozumiem kultu roztoczonego wokół tego filmu. Nigdy nie zrozumiem nadawaniu The Room znaczenia większego, niż na to zasługuje. Nigdy nie zrozumiem uczynienia z Tommy’ego Wiseau gwiazdy. Dla mnie to wszystko trochę tak, jakbyśmy pochylali się nad psimi odchodami, robili im zdjęcia, wystawiali w galerii i nadawali im charakteru, którego w swej istocie im brak. Bo The Room to po prostu partactwo lotów najwyższych, któremu daleko do niewinności kina klasy B. Szkody wywołane przez film zaczynają się wówczas, gdy weźmie się pod uwagę, że został nakręcony przez człowieka żyjącego w iluzji swej wyjątkowości. A takich trzeba pacyfikować i stawiać w kącie, a nie roztaczać wokół nich aurę uznania i wprowadzać ich na salony. Jeśli The Room miałby być pokazywany adeptom sztuki filmowej jako przykład tego, jakich błędów się w pracy twórczej wystrzegać, rozumiem, że mógłby pełnić wartościową funkcję. Jeśli jednak dochodzi do tego, że seanse dla zgrywy urastają do rangi kultu, którego owocem jest nawet film fabularny opowiadający o tym fenomenie, zaczynam drapać się po głowie z niedowierzaniem. Przestańmy czynić głupich ludzi sławnymi!
Święci z Bostonu
Doskonale pamiętam czasy, w których płytka ze Świętymi z Bostonu krążyła po kumplach z łatą „kozacki film”. Gdy w końcu trafiła do mnie, nie mogę powiedzieć, bym podzielił słyszane zewsząd zachwyty. Debiutancki film Troya Duffy’ego nie ujął mnie ani swoją pseudotarantinowską formułą, ani swym odważnym wydźwiękiem, łączącym brutalność z wzniosłością. Nie trzeba nosić okularów, by dojrzeć w filmie dość niebezpieczne treści, mające – umownie czy nie – dawać ludziom moralne prawo do zabijania w imię Boga. Popatrzcie, co dzieje się dzisiaj, ile zła wylewa się za sprawą religijnego radykalizmu, i zastanówcie się, czy Święci z Bostonu faktycznie zasługują na żywą pamięć, w sytuacji gdy bohaterowie filmu jawnie czynią atut z czegoś, co jest niczym innym jak zbrodnią ukrytą pod płaszczem idei? Powiecie, że nie umiem się zdystansować i pewnie będziecie mieć rację. Ale mnie to po prostu nie bawi. Ten film nie jest cool. Ten film jest szkodliwy.
To właśnie miłość
Być może określenie „kultowy” nie pasuje do filmu Richarda Curtisa. Ale jeśli przyjmiemy, że kultowy film to taki, którego jakaś trudna do sprecyzowania aura, wypadkowa klimatu i wspomnień związanych z seansem, skutecznie przykrywa oczy bądź znieczula na wady tegoż filmu, to owszem, To właśnie miłość pasuje mi tu jak ulał. Od lat nie umiem zrozumieć co takiego niezwykłego jest w tej komedii romantycznej z 2003, że wzbudza u wszystkich – tak, WSZYSTKICH – jednomyślny zachwyt, skutkujący chęcią wracania do filmu po latach. Ta miłosna historyjka jest tak słodko-pierdząca, że jej seans przyprawił mnie o nudności, ledwo dojechałem do końca. Parafrazując cytat z Forresta Gumpa – może jestem sztywniakiem, ale wiem, czym jest miłość. A to właśnie NIE JEST miłość. Ta idealizująca śpiewka, ucząca ludzi, że kwiatki i bomboniery to to, z czym kojarzyć powinniśmy królową uczuć, kompletnie na mnie nie działa. Film Curtisa to rzemieślniczo sprawnie opowiedziana kolażowa fabułka, czyniąca jednak widzom szkodę w tym sensie, że w swej pozytywnej, słodkiej, niezobowiązującej otoczce sprzedaje kłamstwo, na gruncie którego budowane są relacje damsko-męskie. Wiem, komedie romantyczne z zasady tak właśnie działają, ale chyba żadna nie wzbudziła we mnie większego sprzeciwu niż ta z 2003 roku.