Publicystyka filmowa
Filmy, które nie są tak DOBRE jak je ZAPAMIĘTALIŚMY
FILMY, KTÓRE NIE SĄ TAK DOBRE JAK JE ZAPAMIĘTALIŚMY to fascynująca analiza, jak czas zmienia nasze postrzeganie kultowych tytułów filmowych.
Są filmy, które z czasem zyskują. Są takie, które tracą. Obydwa te zjawiska dzieją się bardziej subiektywnie niż obiektywnie, gdyż ocena sztuki jest bardzo indywidualna. W takiej gałęzi nauk humanistycznych jak estetyka oczywiście da się określić podstawowe kategorie piękna, decydujące o tym, co jest wielkim dziełem, a co szmirą. Współczesne czasy jednak pokazują, że kicz z wielką sztuką często wymieniają się miejscami w zależności od epoki.
Zakładając, że dzieci są lepszymi kopiami rodziców, a zarazem, że zwykle podoba się im nie tylko to, co ich staruszkom, ludzki gust powinien rozwijać się w coraz „lepszym” kierunku.
Skoro tak, to w miarę obiektywną weryfikacją jakości filmów jest czas i ocena kolejnych pokoleń. Zmiana stosunku do dzieła filmowego może się jednak wydarzyć nawet w ramach jednego życia tego samego człowieka. Zmieniamy się, nabywamy doświadczenie, modyfikacji ulega również nasza percepcja zgodnie z np. osobistymi przeżyciami, ewolucją obowiązującego w danych czasach stylu, społecznej sytuacji, drabiny wartości itp. To więc zupełnie normalne, że są takie tytuły, nawet bardzo znane i gremialnie przez krytyków uznane, które oglądane 20 lat temu podziwialiśmy, a dzisiaj już niekoniecznie.
Nic w tym dziwnego. Wyrazem naszego rozwoju i wolności jest modyfikacja poglądów. Ważne tylko, żebyśmy byli świadomi, z czego ona wynika, i potrafili opisać proces konwersji własnej opinii na tle czasu. Co do zaś samych filmów, które często stają się ofiarami wyżej opisanego procesu, niekiedy uświadomienie sobie, że jakaś produkcja nie była tak dobra, jak ją za pierwszym (czy drugim) razem zapamiętaliśmy, powoduje, że patrzymy na dane dzieło obiektywniej i widzimy wszystkie te elementy, które są za słabe, by przetrwały próbę czasu. Poniżej 10 filmów, których wartość dla mnie subiektywnie spadła i wciąż spada, im więcej lat mija od pierwszego z nimi spotkania.
Ptaki (1963), reż. Alfred Hitchcock
Pierwszy seans zaliczyłem w dzieciństwie, gdzieś około 10–11 roku życia. Było to ogromne przeżycie i jeden ze straszniejszych i dłużej pamiętanych przeze mnie filmów. Z biegiem lat i rozszerzaniem własnej wiedzy, zwłaszcza na temat horrorów, kultowe Ptaki zacząłem postrzegać najpierw nie jako horror, ale thriller, a potem już nawet nie dreszczowiec, tylko film sensacyjno-katastroficzny. Ten proces postępował. Świadomość kultowości i roli produkcji w historii kina przecież nie musi wywoływać żadnych emocjonalnych wrażeń, które przeżyłyby we mnie do dzisiaj, zwłaszcza że film nie przetrwał próby czasu pod względem technicznej realizacji.
Nie mógł, to zupełnie oczywiste. Był odważny, nawet bardzo, jak na swoje czasy. Dzisiaj jego realizacja nie nastręczyłaby zbyt wielu trudności (przy odpowiednim budżecie), pytanie tylko, czy ktoś tak dobrze jak Hitchcock rozplanowałby wzrost napięcia. Niemniej Ptaki właśnie ze względu na czas, nawet rozpatrując moje, znacznie krótsze życie niż okres, który minął od premiery produkcji, dzisiaj przeze mnie oglądane nie są tak dobre, jak je zapamiętałem za pierwszym, drugim czy nawet trzecim razem. A obejrzałem je grubo powyżej 10 razy.
Zapach kobiety (1992), reż. Martin Best
Frank Slade (Al Pacino), zgorzkniały pułkownik armii Stanów Zjednoczonych, weteran, wielokrotnie odznaczony, doświadczony ślepotą, jak to dumnie brzmi i niewątpliwie działa na wyobraźnię, zwłaszcza nastolatka.
A już patetyczna mowa wygłoszona w obronie Chrisa O’Donnella powinna budzić ciarki na rękach. I faktycznie, tak było. Po latach jednak wiem, że Zapach kobiety to filmowy kłamca. Bazuje na tandetnych emocjonalnych zabiegach i nieprawdopodobieństwach typu uwznioślanie w postępowaniu egzekucyjnym w tzw. najznakomitszej szkole średniej znaczenia mowy nieznanego nikomu (przynajmniej w szkolnych realiach) pułkownika-emeryta. Być może w jakimś wewnętrznym odruchu chciałbym, żeby takie wartości, czyny i sytuacje miały tak przedstawione w fabule Zapachu kobiety znaczenie, ale rzeczywistość jest inna.
Czy jeszcze bardziej tandetna, a jednocześnie złowrogo dwulicowa – być może. Pewny nie jestem. Wiem natomiast, że oglądana przeze mnie dzisiaj mowa pułkownika Slade’a powoduje u mnie już nie gęsią skórkę z wrażenia, ale chęć wyłączenia telewizora z powodu nieznośnie łechcącego zwoje nerwowe amerykańskiego patosu.
Ojciec chrzestny (1972), reż. Francis Ford Coppola
Zwykliśmy różnicować mafię włoską od każdej innej działającej na świecie. Nadawać jej górnolotne cechy, zasady, więzy rodzinne i tym podobne banialuki.
Mafia to mafia i nic tego nie zmieni. Czas to sobie uświadomić i nie traktować Ojca chrzestnego mitologicznie i idolatrycznie, tak jak został potraktowany w historii kina. To nie jest wzór do naśladowania, a przedstawiciel środowiska głęboko patologicznego, które tylko wyobraża sobie, że działa moralnie, zasadniczo i czysto. Cieszę się, że nie tylko u mnie po którymś seansie przychodzi wreszcie taka refleksja. W niczym nie ujmuje ona doskonałości dzieła filmowego Coppoli, ale zmienia odbiór, ponieważ odbiera filmowi nimb idealności. Rysuje go jak diament taflę szkła, by łatwiej dało się ją złamać, jeśli będzie trzeba. To więc żadna zaleta w towarzystwie intelektualistów, zachwycać się Ojcem chrzestnym, raczej niezrozumienie ludzkiej etyki.
Bandyci czasu (1981), reż. Terry Gilliam
Kino Terry’ego Gilliama zwykłem traktować nieco bezkrytycznie, ale są pewne granice. Gilliam jako reżyser również przeszedł osobistą drogę jako twórca. Tworzył mniej lub bardziej udane dzieła, szukając swojej artystycznej drogi. Jeśli ktoś jest otwarty na surrealistyczną stylistykę w kinie, zapewne pierwszy seans Bandytów czasu uzna za niesamowite odkrycie, bajkę dla dorosłych, którzy ciągle nie są pewni, czy mogą się takimi mienić, i dlatego ich dojrzałość jest większa niż wszystkich innych smutasów z furą i komórą w zanadrzu.
W rokokowym kinie surrealistycznym jednak łatwiej niż w innych gatunkach skryć niewprawności warsztatowe, a takich Bandyci czasu zawierają na pęczki – począwszy od aktorstwa, nierównego montażu, a skończywszy na efektach specjalnych. Terry Gilliam miał jednak na ćwiczenia kilkadziesiąt lat i teraz już wiem, że zrobił postępy, ale trzeba było zostawić jego legendę na boku, a spojrzeć na poszczególne dzieła geniusza z Monty Pythona obiektywniej, bez emocji. Dzisiaj nie wracam już do Bandytów czasu z własnej woli – to się zmieniło, ale wciąż nie wyłączam TV, gdy natrafię na ich seans.
Sami swoi (1967), reż. Sylwester Chęciński
Cały czas się zastanawiam, czy dzisiaj ten film miałby szansę na odniesienie takiego sukcesu, jak wtedy, w trudnych, przedgierkowskich czasach oraz na początku Polski ze zmienionym ustrojem po 1989 roku.
Chęciński postawił na humor prosty, wykorzystujący nasze polskie przywary i jednocześnie dość trudny w odbiorze dla widza spoza naszej gry językowej. Cenzurę jakoś udało się wykiwać, dlatego film miejscami jest mocną satyrą na komunizm, dzisiaj już właściwie pozostającą bez żadnego odzewu ze strony młodszych widzów. A dlaczego uważam, bądź właściwszym określeniem będzie czuję, że nie jest to już taka dobra polska komedia wszech czasów? Bo gdy ją wiele razy oglądałem w dzieciństwie i śmiałem się do rozpuku wraz z rodziną, nie wiedziałem, że dzisiaj przyjdzie mi żyć w Polsce równie podzielonej jak zwaśnione rody Kargulów i Pawlaków – irracjonalnie i perfidnie podzielonej przez złych do cna ludzi.
Przykra jest więc ta przyszłościowa prawdziwość filmu Chęcińskiego. Określenie „dobry” znaczy więc w przypadku Samych swoich „rozrywkowy”, dający zupełnie fikcyjny obraz świata, a skoro film nieoczekiwanie stał się nad wyraz przez analogię prawdziwy, przestał być „dobry” w tym sensie, w którym go rozumiałem i chciałem postrzegać. Zapamiętałem więc inne dzieło, a w szczególności komedię, a dzisiaj oglądam gorzką satyrę, czego raczej już unikam.
Vinci (2004), reż. Juliusz Machulski
Sprawa z Machulskim jest prosta.
Ma świetne scenariusze opowiedziane w sposób słabszy, niż mogłyby być przy współczesnych środkach technicznych i bez utraty treściowej jakości.
Dzień Niepodległości (1996), reż. Roland Emmerich
Połowa lat 90. to były jeszcze czasy, gdy polscy widzowie (ja również) nie zwracali uwagi na pewien charakterystyczny, buńczuczny styl kręcenia amerykańskiego kina katastroficznego.
W Polsce i generalnie w krajach postkomunistycznych zachłysnęliśmy się kunsztem, z jakim twórcy z USA potrafili nakreślić koniec świata i postawić Stany Zjednoczone na ostatniej linii obrony całej ludzkości. Obiektywnie było czym, zwłaszcza w porównaniu z naszym rodzimym kinem. Może dlatego te wrażenia zachwytu i dysproporcji pozostały do dzisiaj, lecz już nie w takiej sile. Skutecznie jednak część z nich została wypleniona przez kontynuację niegdysiejszego hitu Rolanda Emmericha, której dosłownie nie da się oglądać bez zażenowania brakiem scenariuszowej logiki.
Poza tym dzisiaj, czyli w latach 20. XXI wieku, jesteśmy dużo bardziej świadomymi widzami. Znacznie ciężej jest również nas nabrać. Czasy, gdy klękaliśmy przed amerykańskim kinem, już minęły. A tak w ogóle z dzisiejszej perspektywy wybuchający Biały Dom wygląda jakoś tak tekturowo.
Nieustraszeni pogromcy wampirów (1967), reż. Roman Polański
Zbiór prostych gagów z zabiegami technicznymi znanymi ze starego kina, dość przewidywalnie rozegrany i okraszony szczątkową ilością refleksji, nawet tej nad wampirami. Generalnie dość nudno, a dodatkowo Polański w roli głównej. Bynajmniej nie mam nic do jego gry aktorskiej, tylko problemem jest dla mnie relacja artysty i dzieła, które tworzy. W świecie pozbawionym etyki być może byłoby to możliwe, jednak ludzie nie działają w systemie binarnym. Moralność podobna jest raczej do relacji heksadecymalnych, to znaczy cyfry od 0 do 9 prezentują obiektywnie istniejące wartości umożliwiające życie społeczne, a litery od A do F to interpretacja indywidualna moralności.
I tak przykład tej relacji można odnieść do relacji artysty oraz materialnego dzieła, które stworzył. Artysta to porządek obiektywny, z którego bierze się wszystko to, co znajduje się w dziele, chociaż czynnik interpretacji jest tu bardzo ważny. Są jednak granice hermeneutyki, podobnie jak istnieją granice dowolności w rozumieniu podstawowych wartości. Ich złamanie po prostu oznacza biologiczną śmierć, np. w kwestii poszanowania życia innego człowieka. Polański więc zgodnie z tą szesnastkową wizją moralności przekroczył granicę, poza którą wszelkie dzieło jakie stworzył jest zaburzone tym, co zrobił.
Mój odbiór również. Tyczy się to nie tylko Nieustraszonych pogromców wampirów, ale każdego jego filmu. Odkąd uświadomiłem sobie, że wykorzystał seksualnie nieletnią, wszystkie jego filmy nie są już tak dobre, jak je zapamiętałem, a te nowe, które, rzecz jasna, podobają mi się ze względów warsztatowych, zawsze będą nosić pedofilskie znamię – i nic go nie zmaże. W tym worku naznaczonych niemal pierworodnym błędem dzieł Nieustraszeni pogromcy wampirów tym bardziej przegrywają wraz z mijającym czasem, bo są z natury filmem lekkim, wręcz płytkim. Tym więc bardziej przegrają z przeszłością Polańskiego.
Avatar (2009), reż. James Cameron
Refleksja przychodzi niejednokrotnie zbyt późno, i w przypadku filmów, i niestety w życiu. Pierwszy seans pamiętam do dzisiaj, gdyż był to pierwszy film 3D, który obejrzałem w życiu, trwający więcej niż 20 minut.
Byłem pod wrażeniem efektów specjalnych, kolorów, mnogości postaci. Cała ta wizualna maska przyćmiła fabularną jakość produkcji. Dzisiaj już na spokojnie mogę stwierdzić, że pod względem scenariusza Avatar traktuje zdolności intelektualne widza niezwykle chłodno, żeby nie powiedzieć, że to historia skrojona dla młodszej grupy widzów. Od razu narzuca się analogia z walką rdzennych mieszkańców obu Ameryk z najeźdźcami z Europy. Zginęło ich (i umarło na przywleczone przez Europejczyków choroby), jak, mam nadzieję, pamiętamy, w sumie kilkanaście milionów.
Z tym że ta walka tubylców z Pandory o wolność narysowana została przez twórców Avatara tak szkicowo, jak można tylko było, żeby w całym filmie pokazać jak najmniej warstw do dyskutowania i rozważania. Brak więc w Avatarze mądrości, jaką ma np. Ostatni Mohikanin Michaela Manna. Fajerwerki wizualnej próżności nakryły szczelnym, pstrokatym dywanem treść. Tego typu refleksja jednak przychodzi po otrzeźwieniu zmysłów, kłócąc się z zachwytem po pierwszym seansie superprodukcji Camerona.
Hobbit: Bitwa pięciu armii (2014), reż. Peter Jackson
Sytuacja z Hobbitem generalnie jest podobna do problemu Avatara.
Pierwszy seans kinowy powoduje opad szczęki, natomiast każdy kolejny, już poza środowiskiem kina, sprawia, że coraz mniej w nas bezkrytycznego zachwytu, a coraz więcej pytań, zwłaszcza u tych, którzy znają prozę Tolkiena, także tę poza Władcą Pierścieni i Hobbitem. Co jednak ciekawe, pierwsze dwie części aż tak bardzo nie zmieniają się za każdym kolejnym seansem. Natomiast ostatnia nie potrafi utrzymać poziomu, bo gdy kurz bitwy opadnie, okazuje się, że w sumie jako takiej treści w filmie nie ma. Efektownie zrealizowane walki są wypełniaczem czasu ekranowego. Równie dobrze można by było zrobić maksymalnie dwie części Hobbita, a nie pozostałby taki niesmak na siłę rozciąganej historii, jak po trzeciej części trylogii.
I pomyśleć, że zapamiętałem Hobbita (całą trylogię) tak dobrze, a dzisiaj nie chce mi się nawet do niej wracać, za wyjątkiem może pierwszej części. Władca Pierścieni znacznie lepiej oparł się próbie czasu. Wciąż jest tak interesujący, jakim go zapamiętałem podczas świątecznych, kinowych seansów.
