FATALNE filmy, które ZACHWYCAJĄ stroną wizualną
Uważa się – a nawet udowodnili to naukowcy – że pięknym ludziom jest w życiu łatwiej. Cieszą się większą popularnością od tzw. przeciętniaków, rozświetlają ulicę w pochmurny dzień, a przebywanie w ich towarzystwie poprawia samopoczucie. Niestety piękność nie wiąże się wyłącznie z zaletami. Wiele osób uważa bowiem, że ludzie obdarzeni niezwykłą urodą są także nudni, nieciekawi, a nawet głupi. W świecie kina, podobnie jak w przypadku niektórych pięknych ludzi, istnieją przykłady zachwycających wyglądem obrazów, które odwracają tym uwagę od swoich słabości. To tzw. przerost stylu nad treścią, przez który najchętniej wyłączylibyśmy dźwięk filmu oraz własne myślenie, aby nie wysłuchiwać drętwych dialogów i nie śledzić rozwoju miałkiej fabuły, lecz wyłącznie delektować się oszałamiającą stroną wizualną dzieła.
Poniższe zestawienie może prowadzić do ciekawych wniosków. Otóż znajdziemy tu przede wszystkim tytuły podpisane nazwiskami uznanych reżyserów, co każe sądzić, że są to twórcy, którzy opanowali techniczne aspekty kręcenia filmów do perfekcji, jednak poprzez całkowite skupienie się na tej kwestii zaniedbali treść tych dzieł. Właściwie wszyscy wspomniani w zestawieniu reżyserzy mają zresztą swój bardzo wyrazisty styl. Oznacza to, że zawsze skojarzymy dany twór z konkretnym autorem. W przypadku większości zestawionych poniżej reżyserów, przykłady obrazów fatalnych, ale oszałamiających wizualnie, to w ich filmografii dzieło/dzieła następne po tym/tych, które zdobyło/zdobyły popularność i szacunek. Można wobec powyższego stwierdzić, że noszą one znamiona nieudanych eksperymentów twórczych albo co gorsza, te pierwsze, uznane dzieła były jedynie szczęśliwym przypadkiem.
Outsiderka (2016)
Uwielbiam twórców, którzy poszukują własnego stylu i prezentują coś zupełnie nowego. Wiem jednak, że to bardzo trudne, bo wydawać się może, że w kinie widzieliśmy już praktycznie wszystko. W związku z tym z uwagą śledzę także reżyserów świadomie i z klasą nawiązujących do dokonań najznamienitszych autorów. Wprowadzają bowiem tym samym powiew świeżości do nieco skostniałych już gatunków. Jedną z takich reżyserek wydawała się Ana Lily Amirpour, której film O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu (2014), choć nie był pozbawiony wad, to w świetnym stylu nawiązywał do dzieł Jima Jarmuscha i Abla Ferrary. Z dużą niecierpliwością czekałem zatem na jej kolejny obraz. Niestety Outsiderka (2016) okazała się tylko pięknym, czerpiącym pełnymi garściami z Tarantino czy Rodrigueza rozczarowaniem. Mimo że przez pierwsze kilkadziesiąt minut filmu autorka nieźle budowała klimat i świat, w którym przyszło funkcjonować jej bohaterom, to tej niezwykłej energii już później w obrazie zabrakło. Fabuła Outsiderki w rezultacie zmierza w kierunku niedostrzegalnego celu, napięcie siada, dialogi są pretensjonalne, a gra aktorska jest w większości przypadków monotonna. Wizualna strona dzieła Amirpour jest jednak zachwycająca. Unikatowe lokalizacje, mistrzowska kompozycja zdjęć oraz wspaniałe kostiumy powodują, że Outsiderka to film plastycznie spełniony. Warto wspomnieć także o ścieżce dźwiękowej tego tworu, bo i ona zasługuje na uwagę. Nie chciałbym być wobec Amirpour zbyt surowy, ale wygląda na to, że lepiej niż twórca filmowych opowieści sprawdziłaby się jako stylistka albo fotograf sztuki. W każdym razie w przypadku Outsiderki mamy do czynienia z problemem o nazwie sophomore slump, czyli efektem niemożności przeskoczenia poprzeczki zawieszonej zbyt wysoko wcześniejszym dokonaniem.
Bez słowa (2018)
Duncan Jones musiał się solidnie napracować, żeby nie kojarzono go wyłącznie z ojcem, Davidem Bowiem. Nic w tych skojarzeniach oczywiście ujmującego, ale jako prawdziwy artysta i twórca, Jones junior pragnął przede wszystkim by w JEGO kontekście mówiono o JEGO twórczych dokonaniach, a nie legendarnego taty. Duncanowi udało się to osiągnąć, a stało się tak za sprawą inteligentnego i stylowego filmu Moon (2009). Kolejne obrazy Jonesa zdawały się z grubsza potwierdzać jego talent (satysfakcjonujący Kod nieśmiertelności z 2011 oraz całkiem smakowity kąsek dla fanów gier, a średni obraz dla laików: Warcraft: Początek z 2016 roku). Wtem przyszedł rok 2018, który przyniósł jeden z najbardziej rozczarowujących tytułów w historii kina science fiction, czyli Bez słowa (2018). Dlaczego w aż tak mocnych słowach rozprawiam się z filmem Brytyjczyka? A dlatego, że bardzo na niego czekałem. O powstawaniu obrazu inspirowanego Łowcą androidów (1982), którego bohaterem jest niemy amisz, słyszałem i czytałem bowiem już od dawna. Wiedziałem co prawda, że Jones miał duże problemy przy tworzeniu Bez słowa, ale nie sądziłem, że aż tak negatywnie odbiją się one na efekcie końcowym. Problem filmu polega przede wszystkim na tym, że na poziomie fabularnym w ogóle nie jest interesujący. Bohaterowie tworu Duncana Jonesa nie rozwijają się, a ich losy wcale widza nie przejmują, chociaż gra aktorska jest naprawdę dobra (patrz Paul Rudd). Bez słowa jest doskonałym wręcz przykładem przerostu stylu nad treścią, bo chociaż brakuje ochoty do śledzenia opowieści, to świat wykreowany na ekranie ogląda się tu z niemałym podnieceniem. Spowity ciemnością, oświetlony jedynie kolorowymi neonami futurystyczny Berlin wygląda pięknie i po “bladerunnerowemu”. Właściwie to nawet nie widać (poza autem Leo), że budżety filmu Jonesa i kontynuacji Łowcy androidów Denisa Villeneuve’a z 2017 roku różnią się na korzyść tego drugiego o około 200 milionów dolarów. Chociaż w tym przypadku znaczenie może mieć dystrybucja kinowa Blade Runnera 2049. Brytyjczyk stworzył zatem przepięknie wyglądający świat, który oglądamy oczami osoby w ogóle nim niezainteresowanej. Trochę bez sensu.