KOMANDO “FOKI”. Jak GROM z jasnego nieba
United States Navy Sea, Air and Land (SEAL), czyli Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych Morze, Powietrze i Ląd (mniej fajne MPL), to powołane do życia przez prezydenta Kennedy’ego siły specjalne, które od czasów wojny wietnamskiej są używane niemal w każdym konflikcie z udziałem Amerykanów (oficjalnym bądź nie). Dodajmy do tego, że diablo skuteczne. To właśnie „Foki” stały za zabiciem Osamy bin Ladena (operacja „Włócznia Neptuna”, którą sfilmowano jako dramat Wróg numer jeden). To ich członkowie uratowali kapitana Phillipsa. To również ich żołnierzy obserwujemy w bezlitosnej potyczce znanej z Helikoptera w ogniu (akcja „Irene”). A to tylko ułamek osiągnięć grupy bodaj najsłynniejszych komandosów na świecie (sorry, GROM-ie!). Nic więc dziwnego, że już od dawna mają swój własny film propagandowy.
Po absurdalnie olbrzymim sukcesie Top Gun, który nie tylko zarobił w kinach kupę siana zwanego dolarami, ale też na długie lata napędził amerykańskiemu lotnictwu kandydatów na pilotów, wojsko wyczuło w tym żyłę złota. Nie była ona nowa, bo już w czasie II wojny światowej kino przysłużyło się agitacji, ukazując służbę mundurową jako spoko pomysł na spędzanie wolnego czasu i megazabawę z przyjaciółmi. Także i później wydatnie korzystano z tej promocji wśród plebsu – chociażby przy okazji tandetnie wręcz jednostronnych Zielonych beretów z Johnem Wayne’em, który co chwila podkreślał wagę słów typu: Bóg, honor, ojczyzna, demokracja. Wszystko zepsuła jednak wspomniana już wpadka w „Namie”, a zatem publiczne parcie na latającego Tomka Cruise’a i jego kolegów, którzy czują „potrzebę prędkości”, było jak zbawienie dla pogrążonych w depresji generałów. Każdy chciał ugryźć kawałek hollywoodzkiego tortu – szczególnie polanego beztroskim sosem wesołych lat 80.
Navy Seals, które w przyszłe wakacje obchodzić będzie swoje okrągłe, trzydzieste urodziny, trochę różni się przy tym od bezdennie głupich i pozbawionych fabuły wyczynów przystojnych chłopców w kokpitach myśliwców. To wyprodukowane przez studio Orion i częściowo nakręcone w kojarzonych z licznych westernów plenerach hiszpańskiej Andaluzji dzieło posiada co prawda obowiązkowe montaże w rytm skocznych przebojów (ze szczególnym uwzględnieniem The Boys Are Back in Town grupy Bon Jovi, która ustawia poziom płynącej z dwugodzinnego seansu radochy) i również ciągną je na swoich barkach ładne buzie z relatywnie umięśnionymi klatami. Lecz ostatecznie zawiera w sobie o wiele większy ładunek dramaturgiczny, przy jednoczesnym utrzymaniu wiarygodności wydarzeń.
Podobne wpisy
Wszystko dlatego, że nawet trzymająca się kupy fabuła z ciągiem przyczynowo-skutkowym została tu po części oparta na prawdziwych doświadczeniach rzeczywistego komandosa rzeczonej jednostki. Zaliczający w filmie cameo Chuck Pfarrer (późniejszy scenarzysta Darkmana i Nieuchwytnego celu) był przez lata autentyczną „Foką” (jakkolwiek komicznie by to brzmiało). Swoje doświadczenia z powodzeniem, i z małą pomocą Gary’ego Goldmana (autora skryptów do Pamięci absolutnej i Wielkiej draki w chińskiej dzielnicy), przekuł w przywoływany tu film, który jest dokładnie tym, czego można by się było spodziewać po produkcji zatytułowanej Komando FOKI – podkoloryzowanym pod standardy dużego ekranu danej epoki obrazem codzienności takich żołnierzy.
Z jednej strony mamy więc do czynienia z niezobowiązującą rozwałką, w trakcie której dzielni amerykańscy chłopcy – o wyglądzie Charliego Sheena, Michaela Biehna, jego dobrego znajomego z planu Obcych, nieodżałowanego Billa Paxtona, przyszłego prezydenta małego ekranu, Dennisa Haysberta, Ricka Rossovicha (który też pojawił się w Top Gun) i w porównaniu do nich praktycznie nieznanego Cyrila O’Reilly’ego – koszą zastępy wroga aż miło oraz dokonują rzeczy niemożliwych z uśmiechem na ustach. Kiedyś jednak ta zabawa w wojnę musi mieć swój gorzki koniec i niebezpieczne reperkusje. Twórcy nie stronią więc od powagi, gdy sytuacja tego wymaga. Nie czynią ze swoich bohaterów nieśmiertelnych zabijaków na wzór Arnolda S. oraz nie boją się wetknąć pomiędzy ich kolejne tajne misje odrobiny surowej refleksji (ale tak nie za dużo, żeby nie przemęczyć odbiorcy negatywnymi wrażeniami).