Kto pyta, ten błądzi. ROSENCRANTZ I GUILDENSTERN NIE ŻYJĄ już 30 lat
Dwie ciemne sylwetki postaci na koniach na tle skalnego, niemal białego krajobrazu sprawiają wrażenie jedynych żywych organizmów tej pustej, dwuwymiarowej przestrzeni. Jest to pierwszy obraz, jaki widzimy w Rosencrantz i Guildenstern nie żyją, być może już sugerujący istotę tragikomedii Toma Stopparda, autora napisanej w 1966 roku sztuki, która stała się podstawą nakręconego przez niego samego 24 lata później filmu. Tytułowi bohaterowie zmierzają w nieznanym im kierunku, świadomi jedynie tego, że zostali przez kogoś wezwani. Nie wiedzą, kto ich wezwał ani po co, a dyskomfort z tego powodu miesza się z dziwnym poczuciem obowiązku. Znaleziona na drodze moneta, która za każdym podrzuceniem ląduje reszką do góry, świadczy o oddziaływaniu tajemniczych sił, choć równie dobrze może być wynikiem niesamowitego szczęścia, żartem losu z prawdopodobieństwa. W końcu spotkani na drodze aktorzy – oferują przedstawienie, ale jak tylko Rosencrantz i Guildenstern trafiają na ich scenę, obaj przenoszą się do zamku duńskiej monarchii, gdzie książę Hamlet najwyraźniej postradał zmysły.
W klasycznym dramacie Williama Szekspira Rosencrantz i Guildenstern to trzecioplanowe postaci, nic nieznaczące pionki, których nawet śmierć ma niewielką wartość, właściwie żadnej. Istnieją wyłącznie po to, aby umrzeć. Tytuł dzieła Stopparda sugeruje podobne założenie, czyniąc jednak z przyjaciół neurotycznego Hamleta (tym razem z twarzą znanego z Gry o tron Iaina Glena) głównych bohaterów. Lądują oni na dworze, nieświadomi roli, jaka jest im pisana, choć doskonale się w niej odnajdują, przynajmniej w momentach żywcem przepisanych ze stronic dramatu. Kiedy indziej próbują dociec, co się wokół nich dzieje, ale nawet otrzymując wszystkie informacje, są bezwolni wobec swojego przeznaczenia. Czy mamy ich żałować? Współczuć im? Czy w ogóle jest to możliwe, skoro mamy do czynienia z fikcyjnymi postaciami? Być może są to niewłaściwe pytania, ale w tę samą pułapkę wpada również tytułowy duet, wychodząc z założenia, że kto pyta, nie błądzi. Tymczasem oni nie przestają pytać, ale niewiele z tego wynika.
Podobne wpisy
Film Stopparda, mający swoją premierę 30 lat temu na festiwalu w Wenecji, gdzie zdobył główną nagrodę, Złotego Lwa, jest postmodernistyczną zabawą, sztuką w sztuce. Niemożliwe staje się oddzielenie fikcji od rzeczywistości, gdyż to ta pierwsza dyktuje warunki. Stałą jest tu Hamlet – nie ma od niego żadnych odstępstw – ale to, co dzieje się niejako poza sceną, Stoppard wypełnia rozważaniami tytułowych poczciwców, niepotrafiących dostrzec sensu pałacowej intrygi, nawet gdy ta zostaje im objaśniona i wystawiona przez wędrownych grajków. Gag zamienia się w coś głębszego, kiedy widzimy, że znaczenie kilkakrotnie (!) inscenizowanego przedstawienia (demaskujące królobójcę Zabójstwo Gonzagi) kompletnie nie trafia do bohaterów, którzy nie rozpoznają na scenie również swych odpowiedników, w finale sztuki straconych. Pewnie dlatego, że ci już u Szekspira byli nieważni. Nikt nie lubi być nikim.
Jest to zresztą powód ich zbyteczności, choć nie dla nich samych. Skoro istnieją, muszą coś znaczyć; skoro mają zginąć, musi być ku temu jakiś powód. Tego jednak brak. U Szekspira można ich było traktować jako szpiegów króla uzurpatora, ale u Stopparda są to Bogu ducha winni kompani, pechowcy o łagodnych obliczach i ciekawskiej naturze. Rosencrantz, choć wyraźnie wolniejszy od przyjaciela, jest tu przedstawiony jako nieświadomy wynalazca… hamburgera, samolotu, zatyczek do uszu i paru innych rewelacji (pomysł nieobecny w literackim oryginale, doskonale jednak dopełniający tę postać); posiadacz empirycznego umysłu, którego obserwacje jednak prowadzą donikąd. Guildenstern z drugiej strony jest chłodnym racjonalistą, stawiającym rozum ponad wszystko – co z tego, skoro sytuacja, w jakiej się znalazł, do normalnych nie należy. Ich jedyny grzech wydaje się polegać na nieumiejętności spojrzenia na otaczający świat oczami tego drugiego. Ale nawet we dwóch nie są w stanie pojąć sytuacji, w jakiej się znaleźli.
Brzmi to skomplikowanie, poważnie, głęboko? Stoppard ma przyciężką rękę jako debiutujący reżyser, nie umie nadać całości prędszego tempa, ale jego tekst jest językowo porywający, inteligentny w mierzeniu się z Szekspirem i od początku do końca skrzący się humorem. Bawi spojrzenie zagubionego duetu na największą teatralną tragedię, ich niekończące się próby znalezienia sensu niedoli Hamleta, spokój i pewność, z jaką podchodzą do zadania, bezwiednie wypełniając swoje przeznaczenie. Duża w tym wszystkim zasługa rewelacyjnych Gary’ego Oldmana i Tima Rotha w jednych ze swych najbardziej nietypowych występów w karierze. Znani z poważnego repertuaru i ról nieprzyjemnych typów – zwłaszcza w momencie, kiedy film powstał – są tu uroczo bezbronni, zarówno w przekonaniu o wyższości rozumu (jak Guildenstern Rotha), jak i entuzjazmie poznania (w tym przoduje Rosencrantz Oldmana). Reżyser nie śmieje się ze swych bohaterów, pomimo absurdu ich działań, traktując obu z życzliwością; ich podróż musi zakończyć się w jedyny możliwy sposób, ale jest ona w dużej mierze nacechowana nieświadomością, a przez to niewinnością. Przewodnikiem dla nich staje się grany przez Richarda Dreyfussa lider wędrownej trupy, rubaszny i enigmatyczny jegomość, który wie więcej, niż mówi, choć może to raczej tytułowi przyjaciele nie potrafią czytać między słowami. Jedyny w obsadzie Amerykanin zaraża swą energią i ożywia ekran dokładnie wtedy, kiedy film Stopparda tego potrzebuje.
Można zadać pytanie o znaczenie całej tej opowieści. Jedni dostrzegą w niej alegorię prawdziwego życia, gdzie poszukiwanie jego sensu jest równie bezowocne, co próba uniknięcia niechybnego końca. Inni potraktują tę tragikomedię jako obraz zderzenia sztuki z rzeczywistością, gdzie ta pierwsza pożera tę drugą. Jednak tym, co reżyserowi wychodzi najlepiej, jest rodzaj medytacji na temat śmierci, nie tylko tej zawartej w tytule. Dla niżej podpisanego zawsze był to film o rodzącej się świadomości własnej śmiertelności, który to temat wyłania się w czasie seansu kilkukrotnie, przede wszystkim w monologach Rosencrantza, jednym o życiu w trumnie („Lepsze to niż brak życia. Przynajmniej dostaje się szansę”) i drugim, w którym rozmyśla o momencie, kiedy po raz pierwszy pojął znaczenie słowa „śmierć”. Nie pamięta go, choć przecież musiało być to coś wstrząsającego. Rosencrantz i Guildenstern nie żyją jest właśnie o braku wstrząsu; ten zastąpiony zostaje żartobliwym pukaniem w wieko trumny od środka.
I nie ma znaczenia, czy chodzi o prawdziwych, czy fikcyjnych bohaterów, postaci dramatu bądź podróżników, którzy przypadkowo tam zawitali – szkoda mi tytułowych pechowców, przekonanych o tym, że coś od nich zależy. Wiara ta dziwnie pokrzepia, nawet jeśli rezultat jest z góry przesądzony.