KOMANDO “FOKI”. Jak GROM z jasnego nieba
Ten, mimo wszystko odmienny od tego w Top Gun, nastrój jest dobrze wyczuwalny już w samej muzyce autorstwa Sylvestra Levaya (kompozytora tematów kultowej Cobry oraz późniejszego o rok Hot Shots!, czyli parodii tego typu produkcji z… Sheenem juniorem w roli głównej). Jego naznaczone elektroniką nuty od samego początku porzucają standardowy heroizm brzmienia na rzecz zdecydowanie bardziej dramatycznych i podszytych suspensem melodii, które chwilami przywołują na myśl posępną Ucieczkę z Nowego Jorku Johna Carpentera, a innym razem zbliżony estetyką, równie chłodny ilustracyjnie Błękitny Grom Arthura B. Rubinsteina. Z tym ostatnim filmem łączy też naszych SEALS-ów osoba operatora, Johna Alonzo – jednego z zapomnianych mistrzów obiektywu, którym uchwycił na taśmie takie klasyki jak Chinatown, Człowiek z blizną i Czarna niedziela Johna Frankenheimera.
Podobne wpisy
Rzecz jasna nie jest to kaliber powagi pierwszego Rambo, bo FOKOM zdecydowanie bliżej do czysto rozrywkowej Twierdzy Michaela Baya niż dusznej atmosfery ambitnego Karmazynowego przypływu, w którym nad zabawami z bronią góruje jednak bezpieczeństwo świata i czynnik ludzki. Nie zmienia to faktu, że w te „fikcyjne” postaci, w ich umiejętności i odpowiednio rozbujane ego łatwo jest uwierzyć. Podobnie jak wierzymy w przeprowadzone przez nich utajnione operacje, w wystrzelone przez nich tony amunicji, w liczbę powalonych nią na ziemię wrogich (czytaj głośno i wyraźnie: arabskich) oddziałów, jak i w zaliczone przez nich w wolnej chwili dziewczyny (na drugim planie bryluje ówczesna żona Vala Kilmera, Joanne Whalley, a wprawne oko dostrzeże też w jednej ze scen debiut młodego Titusa Wellivera – telewizyjnego Boscha oraz Silasa z serii Deadwood).
A skoro już przy tym jesteśmy, to tak – jest to typowo męskie, tętniące testosteronem kino, które jednak i pod tym względem nie przekracza wyznaczonej przez ministra zdrowia bezpiecznej dawki, ergo nie powoduje raka jąder. Za to sprawia okrutną frajdę i pozwala przyjrzeć się z bliska igrającym ze śmiercią ludziom z krwi i kości. A to już coś. Niby niewiele, ale dla fana prostego jak cep kina akcji wystarczająco. A jednak, jak się okazało, zbyt mało na kinowy sukces – i to nawet nie taki, jaki odniósł wiszący nad nim jak widmo Top Gun.
Film Lewisa Teague’a (Cujo, Klejnot Nilu) musiał w box offisie znacząco ustąpić miejsca drugiej części Szklanej pułapki oraz romantycznemu horrorowi Uwierz w ducha i w rezultacie zarobił niewiele więcej ponad swój dwudziestomilionowy budżet. I choć producenci odbili to sobie odrobinę na rynku VHS, gdzie Komando FOKI było już jedną z popularniejszych pozycji, to krytycy i publika z reguły nie mieli o filmie najlepszego zdania. Także gwiazdy wypowiadały się o nim z rezerwą – Biehn, który wcześniej zagrał komandosa tej formacji w Otchłani Jamesa Camerona i potem powielił ten wizerunek we wspomnianej Twierdzy, nazwał go wprost „najgorszym doświadczeniem w życiu”. Cóż, bywa i tak.
Jakby na przekór temu wszystkiemu FOKI z czasem stały się klasyką. Co prawda nie tą z rzędu niekwestionowanych, przez duże czy nawet średnie „K”, z którymi trudno polemizować na trzeźwo wśród znajomych politechników. Ale jednak klasyką – co przyzna każdy, kto katował to dziełko na magnetowidzie, a potem opowiadał kumplom na podwórku jego najlepsze urywki i twierdził, że to true story prosto od wujka Stefana, który wpadł z wizytą zza oceanu.
Poniekąd jest to więc czystej klasy eskapizm militarny dla opornych. Jednakże daleki od B-klasowego kiczu, którym z dużo bardziej wątpliwym efektem brandzlowano się kilka lat wstecz w Oddziale Delta. Mariaż Charlie Biehn nie jest co prawda Chuckiem Norrisem, ale w tym wypadku strażnik Teksasu musi obejść się smakiem i przyznać, że da się jednak znaleźć lepszych od niego.