search
REKLAMA
Action Collection

KOMANDO “FOKI”. Jak GROM z jasnego nieba

Jacek Lubiński

29 maja 2019

REKLAMA

Ten, mimo wszystko odmienny od tego w Top Gun, nastrój jest dobrze wyczuwalny już w samej muzyce autorstwa Sylvestra Levaya (kompozytora tematów kultowej Cobry oraz późniejszego o rok Hot Shots!, czyli parodii tego typu produkcji z… Sheenem juniorem w roli głównej). Jego naznaczone elektroniką nuty od samego początku porzucają standardowy heroizm brzmienia na rzecz zdecydowanie bardziej dramatycznych i podszytych suspensem melodii, które chwilami przywołują na myśl posępną Ucieczkę z Nowego Jorku Johna Carpentera, a innym razem zbliżony estetyką, równie chłodny ilustracyjnie Błękitny Grom Arthura B. Rubinsteina. Z tym ostatnim filmem łączy też naszych SEALS-ów osoba operatora, Johna Alonzo – jednego z zapomnianych mistrzów obiektywu, którym uchwycił na taśmie takie klasyki jak Chinatown, Człowiek z blizną i Czarna niedziela Johna Frankenheimera.

Rzecz jasna nie jest to kaliber powagi pierwszego Rambo, bo FOKOM zdecydowanie bliżej do czysto rozrywkowej Twierdzy Michaela Baya niż dusznej atmosfery ambitnego Karmazynowego przypływu, w którym nad zabawami z bronią góruje jednak bezpieczeństwo świata i czynnik ludzki. Nie zmienia to faktu, że w te „fikcyjne” postaci, w ich umiejętności i odpowiednio rozbujane ego łatwo jest uwierzyć. Podobnie jak wierzymy w przeprowadzone przez nich utajnione operacje, w wystrzelone przez nich tony amunicji, w liczbę powalonych nią na ziemię wrogich (czytaj głośno i wyraźnie: arabskich) oddziałów, jak i w zaliczone przez nich w wolnej chwili dziewczyny (na drugim planie bryluje ówczesna żona Vala Kilmera, Joanne Whalley, a wprawne oko dostrzeże też w jednej ze scen debiut młodego Titusa Wellivera – telewizyjnego Boscha oraz Silasa z serii Deadwood).

A skoro już przy tym jesteśmy, to tak – jest to typowo męskie, tętniące testosteronem kino, które jednak i pod tym względem nie przekracza wyznaczonej przez ministra zdrowia bezpiecznej dawki, ergo nie powoduje raka jąder. Za to sprawia okrutną frajdę i pozwala przyjrzeć się z bliska igrającym ze śmiercią ludziom z krwi i kości. A to już coś. Niby niewiele, ale dla fana prostego jak cep kina akcji wystarczająco. A jednak, jak się okazało, zbyt mało na kinowy sukces – i to nawet nie taki, jaki odniósł wiszący nad nim jak widmo Top Gun.

Film Lewisa Teague’a (Cujo, Klejnot Nilu) musiał w box offisie znacząco ustąpić miejsca drugiej części Szklanej pułapki oraz romantycznemu horrorowi Uwierz w ducha i w rezultacie zarobił niewiele więcej ponad swój dwudziestomilionowy budżet. I choć producenci odbili to sobie odrobinę na rynku VHS, gdzie Komando FOKI było już jedną z popularniejszych pozycji, to krytycy i publika z reguły nie mieli o filmie najlepszego zdania. Także gwiazdy wypowiadały się o nim z rezerwą – Biehn, który wcześniej zagrał komandosa tej formacji w Otchłani Jamesa Camerona i potem powielił ten wizerunek we wspomnianej Twierdzy, nazwał go wprost „najgorszym doświadczeniem w życiu”. Cóż, bywa i tak.

Jakby na przekór temu wszystkiemu FOKI z czasem stały się klasyką. Co prawda nie tą z rzędu niekwestionowanych, przez duże czy nawet średnie „K”, z którymi trudno polemizować na trzeźwo wśród znajomych politechników. Ale jednak klasyką – co przyzna każdy, kto katował to dziełko na magnetowidzie, a potem opowiadał kumplom na podwórku jego najlepsze urywki i twierdził, że to true story prosto od wujka Stefana, który wpadł z wizytą zza oceanu.

Poniekąd jest to więc czystej klasy eskapizm militarny dla opornych. Jednakże daleki od B-klasowego kiczu, którym z dużo bardziej wątpliwym efektem brandzlowano się kilka lat wstecz w Oddziale Delta. Mariaż Charlie Biehn nie jest co prawda Chuckiem Norrisem, ale w tym wypadku strażnik Teksasu musi obejść się smakiem i przyznać, że da się jednak znaleźć lepszych od niego.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA