search
REKLAMA
Action Collection

BODYGUARD. Śpiewająco klasyczny

Jacek Lubiński

25 stycznia 2019

REKLAMA

Rok 1992. W Polsce wprowadzono jednolity podatek dochodowy od osób fizycznych i powołano do życia klub piłkarski Amica Wronki. W Salwadorze… zaraz, nie ten dział i nie ta recenzja. Ale rok się zgadza. To właśnie wtedy, pod koniec listopada na ekranach kin zadebiutował film praktycznie nieznanego Micka Jacksona (bynajmniej nie spokrewnionego ze słynnym Michaelem). Z gwiazdami przed kamerą i relatywnie niewielkim budżetem szybko stał się najbardziej kasową produkcją aktorską roku, zostawiając daleko w tyle trzecią część Zabójczej broni, ale też i takie szlagiery jak Powrót Batmana, Nagi instynkt, Czas patriotów i Liberatora. I do dziś wydaje się najpopularniejszym tytułem z całej stawki.

Nie wiem, czy jest jeszcze ktoś, kto nie zna tej historii. Szczególnie że ta została bezpośrednio zainspirowana Strażą przyboczną­ Akiry Kurosawy – w jednej ze scen oglądanej zresztą w kinie przez bohaterów (japońskie Yôjinbô oznacza dosłownie ochroniarz, czyli właśnie bodyguard) – i od dekad próbowano podjąć się jej realizacji w Hollywood. Początkowo z samym Steve’em McQueenem, który wraz z Dianą Ross miał wystąpić w tym filmie jeszcze w latach 70. To właśnie dlatego wcielający się ostatecznie w tytułową rolę Kevin Costner jest ustylizowany na dawną ikonę kina i podobnie jak Steve również ogranicza swój zasób słów i mimiki do absolutnego minimum. W tym zawodzie nie ma wszak miejsca na sentymenty. Paradoksalnie takim właśnie lekkim sentymentalizmem scenariusz spod klawiatury Lawrence’a Kasdana jest niesiony. To po prostu kolejna amerykańska bajka, w której kopciuszek zakochuje się w księciu. Przy czym role są oczywiście odwrócone i nie tak dosłownie podzielone społecznie.

Nie jest więc nasz bohater, Frank Farmer, czystym odzwierciedleniem swojego prostackiego nazwiska. To profesjonalista w każdym calu, który bardzo niechętnie przystępuje do wzięcia czeku od Rachel Marron – nie tyle księżniczki, co wręcz królowej popu (w tej roli faktyczna ówczesna władczyni muzyki, debiutująca na ekranie i niesprawiedliwie nominowana potem za swój występ do Złotej Maliny Whitney Houston). Ona także kręci nosem na zatrudnienie jeszcze jednego draba, który w dodatku jest ignorantem zupełnie nieznającym się na jej branży. Ale ponieważ przeciwieństwa się przyciągają, to zanim dwugodzinne widowisko dobiegnie końca, oboje nie będą chcieli bez siebie żyć. Rzecz jasna w międzyczasie Franek będzie musiał zakasać rękawy i wziąć się solidnie do roboty, czyli ochrony Rachel przed nagabującym ją psychopatą. No cóż, szołbiznes nie jest usłany różami. Wie o tym z pewnością Jack Woltz z Ojca chrzestnego – mieszkający kiedyś w tej samej posiadłości co filmowa Marron i również mający tam problemy z bezpieczeństwem…

Produkcja Jacksona ma w sobie wszelkie znamiona hitu, choć jest, mimo wszystko, bajeczką nie do końca oczywistą. Jasne, główny szkielet wydarzeń wpisuje się w dość banalny schemat. Jednak z perspektywy czasu trzeba docenić realizm tego dzieła oraz jego zaskakującą dojrzałość. Pomijam tutaj samo rodzące się uczucie tych ludzi z dwóch światów, których de facto zbliża do siebie ścieżka dźwiękowa (co ciekawe, będąca jeszcze większym hitem niż ruchomy obraz). Patrząc na Bodyguarda przez pryzmat dzisiejszego, pstrokatego kina o facetach w trykotach, jest on naprawdę skąpanym w mroku, dorosłym przykładem blockbustera. Obecnie R-ki niechętnie rozdaje się nawet tańszym filmom, do jakich zaledwie dwudziestopięciomilionowy budżet z pewnością także wtedy zaliczał Bodyguarda. Niemniej nawet taka suma pozwoliłaby na stworzenie widowiskowego filmu akcji, na którym nie ma czasu na złapanie oddechu, a co dopiero szeroko pojętej głębi wydarzeń (przykładowo późniejsi o trzy lata Bad Boys kosztowali zaledwie dziewiętnaście baniek i wszystko tam dosłownie lata w powietrzu).

Tymczasem Jackson i jego ekipa oferują nam raczej rasowy dramat w sosie akcji aniżeli prawdziwą jazdę bez trzymanki. Stawiając na klimat i powolne budowanie napięcia, wpisują się w ogólnie dość ponury krajobraz filmów sensacyjnych tamtej dekady. Również uchwycona zimnym obiektywem Andrew Dunna i skąpana w chłodnej, zimowo-deszczowej aurze akcja jako taka, choć zapodana z pazurem i trzymająca na krawędzi fotela (dziś już bardziej kanapy), jest raczej efektywna niż efektowna. To w pierwszej kolejności kino relacji i małych konfliktów, a dopiero później wybuchów, strzelanin i naginających prawa fizyki pościgów.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA