search
REKLAMA
Action Collection

BODYGUARD. Śpiewająco klasyczny

Jacek Lubiński

25 stycznia 2019

REKLAMA

To oldskul pełną gębą. Również w kwestii reszty obsady, na którą składają się tacy charakterystyczni wyjadacze gatunkowi jak Bill Cobbs (Człowiek demolka), Mike Starr (Błękitna stal, później pamiętny epizod w… Głupim i głupszym), Tomas Arana (Gladiator), Tony Pierce (znajomy Costnera z planu Tańczącego z wilkami) i Ralph Waite (Na krawędzi). To wszystko się ceni. To się może podobać. To w końcu stanowi o klasie całego projektu, którą uwypukla dodatkowo jeszcze pięknie rzewna, wyważona muzyka Alana Silvestriego.

Kompozytor nie dał się do cna przytłoczyć gęsto zaludniającym seans piosenkom Whitney (w większości coverom już istniejących szlagierów, co bynajmniej nie przeszkodziło publice się w nich zakochać) i stosownie ubrał fabułę w podkreślające tradycyjne korzenie tej produkcji nuty, którym przewodzi zadziwiająco wręcz smutny temat przewodni, z elegijną trąbką w tle. Szkoda jedynie, że ten słodko-gorzki finał, w którym rzeczony instrument najbardziej zaznacza swoją obecność, jak i płynące z filmu przesłanie i problematyka, z którą twórcy się mierzą, przeniosły się również na rzeczywistość. Bo choć film przyniósł Houston olbrzymią sławę i rozpoznawalność oraz dał aktorski start, to jednak kosztował ją również utratę dziecka (poroniła w trakcie zdjęć), zdrowia (nie radząc sobie z tak dużym rozgłosem, wpadła w narkotyki), a ostatecznie poniekąd także i życia.

Abstrahując jednak od tego swoistego epitafium, to wszystkie powyższe elementy składowe – stojące przecież nieco w opozycji do poradnika producenta filmowego XXI wieku, i, tym bardziej, trendów trapiących obecny przemysł filmowy – zagwarantowały Bodyguardowi stałe miejsce na liście największych przebojów lat 90. Dość napisać, że film zarobił ponad czterysta milionów zielonych i zdobył dwie nominacje do Oscara za wspomniane piosenki (I Have Nothing i Run to You). We wszystkich tych kategoriach zdetronizował go jedynie Disneyowski Aladyn, którego remake lada dzień znowu ujrzymy na wielkim ekranie. Przebój z Costnerem odbił sobie jednak tę „porażkę” na soundtracku, który rozszedł się lepiej od ciepłych bułeczek i benzyny i do dziś pozostaje najlepiej sprzedającym się albumem z muzyką filmową w historii (także w raczkującej demokracji nad Wisłą osiągnął status „złotej płyty”). Aż dziwne, że w tych łaskawych dla dolarów okolicznościach nie postanowiono mocniej odkręcić kurka i na score Silvestriego przyszło fanom czekać jeszcze dwadzieścia lat (ukazał się w formie limitowanej dopiero w 2013 roku).

Zastanawiające, że przy takim potencjale kasowym gdzieś zapodział się również sequel, który był jak najbardziej planowany, aczkolwiek o samym tylko Costnerze i jego dalszym losie. Swego czasu wyjątkowo gorącym newsem był udział w nim… księżniczki Diany. Lecz jej tragiczna śmierć rodem z najgorszego thrillera przekreśliła cały projekt w mgnieniu oka. Zamiast niego powstał sceniczny… musical, który również cieszył się powodzeniem. Teraz z kolei żywo powraca temat remake’u (w międzyczasie kilkakrotnie wysmażonego w Bollywood i okolicach). Ale, jak na razie, jedynym Bodyguardem na tapecie jest święcący sukcesy brytyjski serial o takim właśnie tytule – poza tematyką i złamaniem kardynalnej zasady łóżkowej niemający jednak wiele wspólnego z przebojem z 1992 roku.

Jedyny prawdziwy hit w karierze reżysera, który wcześniej nie nakręcił nic specjalnie ciekawego, a potem przepadł po porażce katastroficznego Wulkanu z Tommym Lee Jonesem, stał się prawdziwym kanonem współczesnego kina rozrywkowego z ambicjami. Nawet jeśli te ostatnie nie są zbyt wygórowane, film nie grzeszy oryginalnością i od momentu premiery zdążył już zostać solidnie wyeksploatowany, to i tak ma w sobie tę odpowiednią ilość magii i fantazji, która zawsze gwarantuje mu widownię. Zwłaszcza w ramówce telewizyjnej, gdzie zadomowił się już na dobre, u osób niemal w każdym wieku, niezależnie od płci. Z pewnością widzieliście już go zatem nie raz. A jeśli nie, to trudno o łatwiejszy do nadrobienia tytuł. Nie jest on może „jedyny w swoim rodzaju”. Ale dobry i dzielnie znoszący bezlitosny upływ czasu – jak najbardziej.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA