CANDYMAN (1992). Jeden z najważniejszych horrorów lat 90.
…, a horror zaczął być kojarzony głównie z wystawnymi odczytaniami słynnych gotyckich opowieści (Dracula Francisa Forda Coppoli, Frankenstein Kennetha Branagha, Wywiad z wampirem Neila Jordana oraz, nieco późniejsza, Mary Reilly Stephena Frearsa), nietrudno było zrozumieć potrzebę zmian w gatunku, który niejako zatoczył koło, posiłkując się klasycznymi tekstami oraz tymi korespondującymi z klasyką. Zanim jednak przyszła postmodernistyczna odwilż (zwłaszcza dzięki Wesowi Cravenowi i jego Nowemu koszmarowi oraz Krzykowi), otrzymaliśmy jeden z najciekawszych i najchętniej pamiętanych horrorów, w inteligentny sposób próbujący podważyć to, na czym w dużej mierze opiera się groza fantastyczna. I choć Candyman Bernarda Rose’a zatrzymuje się w pół drogi między wybitnym przedstawicielem swojego gatunku a standardowym straszakiem o potworze, jest to tytuł, który znać trzeba.
Pisząca doktorat o miejskich legendach Helen Lyle (trafiona w dziesiątkę Virginia Madsen), wraz ze swoją najlepszą przyjaciółką i partnerką w zbrodni, Bernadette Walsh (Kasi Lemmons), natrafiają na opowieść o Candymanie, monstrum, które pojawia się w lustrze, gdy pięciokrotnie wypowiesz jego imię, tylko po to, aby rozpruć cię wielkim hakiem. Szybko odkrywają, że legendarnej postaci najbardziej boją się mieszkańcy chicagowskich blokowisk Cabrini-Green, gdzie doszło już do niejednego morderstwa, przypisywanego mitycznemu potworowi. Zwłaszcza Helen mocno angażuje się w sprawę, doprowadzając nawet do aresztowania człowieka, który podawał się za Candymana, w rzeczywistości członka okolicznego gangu. Wkrótce jednak nawiedza ją wysoki mężczyzna odziany w stare futro, z wbitym w krwawy kikut hakiem…
Ten oparty na opowiadaniu Clive’a Barkera horror już podczas napisów początkowych zaczyna budzić w widzu trudny do sprecyzowania niepokój. Organowa i chóralna muzyka Philipa Glassa wybija się na plan pierwszy, kiedy na ekranie widzimy filmowane z góry miasto. Ale jest w tych kadrach coś nienaturalnego – wertykalne ujęcie sprawia, że typowa sceneria jawi nam się jako coś obcego, a kojarzone z kościołem dźwięki sugerują być może boską perspektywę. Chwilę później słyszymy jednak męski głos, tłumaczący, że krew jest po to, aby ją przelewać, a hak, by rozpruwać ludzkie ciało. Żaden to bóg, lecz Candyman, choć w dalszej części filmu nazwie wierzących w jego mit ludzi – wyznawcami. Podczas tej narracji widzimy na ekranie rój pszczół, które nagle wzbijają się do góry, tworząc nad miastem ciemną zasłonę. Obraz ten nie jest w żaden sposób uzasadniony fabularnie, stanowi jednak czytelną zapowiedź nadchodzącego horroru.
Wracając do nietypowego kadrowania z początku, przekłada się ono na konstrukcję całego filmu. Brytyjski reżyser, znany z nakręconego wcześniej znakomitego dramatu fantasy Dom na papierze, wyraźnie rozróżnia nienaturalność od nadnaturalności – wyrzeka się tej drugiej, a skupia na jak najbardziej realistycznym ujęciu fabuły, korzystając z fantastyki tylko w konieczności. Przez dobrą połowę historii nie ma nawet takiej potrzeby. Oglądamy śledztwo Helen, próbującej niejako od środka rozmontować miejską legendę o Candymanie, starając się dociec nie tyle, kim jest (był) morderca z hakiem, ile w jaki sposób działa ludzka wyobraźnia i moc plotki. Nie tylko odrzuca możliwość istnienia potwora (dosyć szybko widzimy, jak wypowiada jego imię przed lustrem pięć razy), ale również sprawia, że i inni przestają w niego wierzyć, zwłaszcza gdy policja łapie lidera gangu, który lubił korzystać z haka.
Równie ważne, co sama legenda, staje się miejsce jej nader częstego upowszechnienia. Bloki Cabrini-Green zamieszkuje biedna czarnoskóra społeczność, wśród której nierzadko są przestępcy. Mitem o Candymanie można wytłumaczyć każde niewyjaśnione morderstwo, zwalić całą winę na widmowego mordercę, uczynić go groźbą dnia codziennego; wszystko po to, aby ludzie się mniej bali faktycznego, niefantastycznego zagrożenia. Skoro rzeczywistość ich przerasta, łatwiej się zwrócić w stronę bajki, choćby nie wiem jak okrutna była. A może jest odwrotnie i mit przyjął się z powodu nadmiernej przestępczości, zła, które obecne jest każdego dnia? Rose mądrze korzysta z autentycznych lokacji, nie starając się przerysować niebezpieczeństwa, jakie ze sobą niosą. Zawierza prawdzie, dzięki czemu podróż Helen i Bernadette przez kolejne korytarze i opustoszałe mieszkania w poszukiwaniu śladów obecności (a raczej nieobecności) Candymana trzyma w niesłabnącym napięciu.
Efektowność pierwszych 45 minut filmu bierze się również z faktu, że do tego czasu nie widzimy tytułowej postaci, poznajemy ją tylko dzięki przekazowi werbalnemu, jest historią, która żyje dzięki uprzejmości każdego, kto opowie o niej następnej osobie. Ale jest też strach, bo przecież upiór ów istnieje po to, aby budzić przerażenie na sam dźwięk jego imienia. Odebrać mu to i przestanie być. I wtedy, w najbardziej krytycznym momencie, ujawni się, aby pokazać, czym jest w rzeczywistości.
Ponieważ początek filmu jest niezwykle sugestywny i wiarygodny, to, co dzieje się później, uderza w widza tym mocniej. Candyman objawia się Helen, oskarżając ją o niewiarę w niego, za co postanawia odpłacić pięknym za nadobne, czyniąc z kobiety główną podejrzaną w sprawie o porwanie i morderstwo. Skoro ona zakwestionowała jego wiarygodność, on uczyni to samo jej. Wątpliwości pojawiają się szybko, bo jak na klasycznego boogeymana jest to zaskakująco perfidny (i mało horrorowy) plan. A im dalej, tym gorzej – początkowo myślimy, że jest to zemsta na kobiecie, później pojawia się obietnica uczynienia z Helen kolejnej miejskiej legendy, na końcu zaś sugestia, że może być ona reinkarnacją jego wielkiej miłości, gdy Candyman był jeszcze człowiekiem. Trudno go też traktować jako anioła zemsty na białej społeczności za lata prześladowań oraz własną śmierć, skoro wypruwając swoim ofiarom flaki wcale nie patrzy na kolor skóry.
Co więcej, grany przez charyzmatycznego Tony’ego Todda bohater jest tworem o bardzo niejasnym statusie ontologicznym. Z jednej strony może pojawić się gdzie chce i kiedy chce, nie będąc zauważonym przez nikogo prócz Helen, co rodzi podejrzenie, że jest tylko wytworem wyobraźni kobiety. Z drugiej strony widzimy go, jak śpi (!) w swojej kryjówce, a teoria głównej bohaterki, że morderca korzysta z przejść znajdujących się za lustrami w każdym mieszkaniu, znajduje swoje potwierdzenie. Sposób, w jaki Rose konstruuje sceny, w których się Candyman pojawia, zaskakuje tym, o czym już pisałem – realizm góruje nad fantastyką, i nawet gdy obserwujemy, jak z jego ust wylatuje chmara pszczół, ma to w sobie coś autentycznego. To nie nadnaturalna obecność tytułowej postaci razi, ale fakt, że z taką łatwością stała się ona częścią świata rzeczywistego. Mit ożył i tym samym przestał być mitem.
Jest zatem w drugiej połowie filmu pewna niekonsekwencja względem Candymana, jest również zastąpienie bardzo atmosferycznej i niebanalnej grozy scenami krwawej działalności bohatera, czyniącymi z dzieła Rose’a pospolity slasher. I tak, jak do momentu pierwszego pojawienia się potwora historia koncentruje się wokół próby zdemaskowania jego legendy, tak później obserwujemy narodziny nowej. Dość powiedzieć, że po finale, jaki otrzymujemy, trudno myśleć o typowych kontynuacjach, które jednak zostały nakręcone. Reżyser, w przemyślany sposób, zastępuje jednego upiora innym, zaś mieszkańcy Cabrini-Green przestają utożsamiać mściwą zjawę z czarnoskórym wielkoludem. W niego już nie wierzą – hak ostatecznie wyląduje u nowego właściciela.
Po 25 latach od premiery Candyman zajmuje zaskakująco niskie miejsce wśród być może najważniejszych horrorów swojej dekady. Oczywiście jest pamiętany, lecz niekoniecznie za to, za co powinien – wszyscy kojarzą hak i wypowiadane przed lustrem imię upiora, gdy tymczasem to próba obalenia miejskiej legendy najbardziej interesuje twórców filmu i najsilniej działa na widza. To również odróżnia dzieło Bernarda Rose’a od dwóch niefortunnych kontynuacji, które skupiły się na samych makabrycznych atrakcjach (warto zaznaczyć, że za część drugą odpowiada Bill Condon, twórca wspaniałych Bogów i potworów, dramatu o schyłku życia Jamesa Whale’a, oraz niedawnej aktorskiej wersji Pięknej i Bestii). Oryginalny Candyman, choć nie boi się makabrycznych momentów oraz dosadnej charakteryzacji, wybiera grozę mocniej osadzoną w rzeczywistości niż fantazję pokroju Koszmaru z ulicy Wiązów. Nie decyduje się nawet na wysiłek odróżnienia jawy od snu, prawdy od fałszu – jest tak, jakby tytułowy potwór istniał bez względu na to, czy w niego wierzymy, czy nie.
korekta: Kornelia Farynowska