ACTION COLLECTION #1. Wstęp do cyklu i SPEED 2
Autorem tekstu jest Tadeusz Skarbek.
W opublikowanym na początku tegorocznych wakacji wnikliwym felietonie CO SIĘ STAŁO Z KINEM AKCJI? Reminiscencje zawiedzionego fana, Krzysztof Walecki przedstawił pokrótce obecną kondycję tegoż niegdyś wpływowego gatunku filmowego, odnosząc się do najbardziej charakterystycznych jego reprezentantów z lat 80. i 90. XX wieku. To zrozumiałe, że w syntetycznym tekście nie sposób zawrzeć wszystkich pozycji, które w tamtych czasach tłumnie przewinęły się przez ekrany kin. Idąc niejako za ciosem i wychodząc naprzeciw oczekiwaniom czytelników, postanowiliśmy rozpocząć nowy cykl artykułów i recenzji, w którym actionery będą szerzej opisywane, bo zwyczajnie na to zasługują.
Cykl będzie nosił zbiorczą nazwę ACTION COLLECTION. Słowem wyjaśnienia i trochę historii o rodzimym rynku video pod koniec XX wieku: tytulatura została zaczerpnięta od serii wydawanych pod tym szyldem w Polsce od wiosny 1997 roku (i kontynuowanej w ciągu minimum następnego roku) kaset VHS z katalogu Warner Bros. Poland. Opatrzone były one wspólną szatą graficzną, a dominującym elementem wszystkich okładek był kolor brązowy oraz umieszczony na nich w ramce na froncie, boku i z tyłu czerwony napis ACTION collection. Kolekcja zawierała, jak głosiła reklama przed każdym z filmów, najlepsze przeboje kina akcji z wytwórni Warner Bros. i MGM/UA. Pierwszymi tytułami, które się w niej ukazały, były trzy pierwsze części Zabójczej broni (wtedy jeszcze trylogii), a dalej poszło już z górki: produkcje z Sylvestrem Stallone, Bruce’em Willisem, Stevenem Seagalem i Jean-Claude’em Van Dammem, czyli z ikonami gatunku. Nie będziemy się ograniczać wyłącznie do filmów z wyżej wymienionych studiów, bo i gdzie indziej powstawały produkcje godne uwagi. Nie będą to też uznawane obecnie za klasyki pozycje (wspomniana Zabójcza broń, Szklana pułapka), choć nie wykluczamy, że i one mogą się kiedyś pojawić, jeśli będzie ku temu sprzyjająca okoliczność (bo o klasyce zawsze warto przypominać). Raczej filmy, które z różnych względów nie zostały jeszcze bliżej u nas opisane, bardziej i mniej znane, lepsze i gorsze, ale warte obejrzenia z wielu powodów: czy to przez wzgląd na aktora/aktorów, wysoką jakość techniczną produkcji, czy choćby muzykę. Pora zatem zakończyć ten nieco przydługi wstęp i oficjalnie rozpocząć cykl ACTION COLLECTION.
19 września 1997 roku odbyła się polska premiera kinowa (amerykańska miała miejsce 13 czerwca) jednego z największych rozczarowań końca XX wieku – filmu Speed 2: Wyścig z czasem (tytuł oryginalny: Speed 2: Cruise Control), będącego kontynuacją wzorcowego kina akcji, jakim niewątpliwie jest część pierwsza. Ktoś może zapytać, po co pisać o produkcji, która zgarnęła aż osiem nominacji do Złotych Malin (ostatecznie wygrywając tylko w jednej kategorii – najgorszy remake lub sequel), a na serwisie IMDb obecnie utrzymuje notę 3,8/10. Spieszę z odpowiedzią: upłynęło wystarczająco dużo czasu, by rzetelnie i krytycznym okiem, bez uprzedzeń, spojrzeć na ten obraz. By potwierdzić słuszność niektórych opinii, które pojawiły się tuż po premierze, a część mitów obalić, bowiem wśród wielu kinomanów nadal pokutuje przekonanie, iż cały Speed 2 jest zły, bardzo zły. Zatem, jeśli kogoś nie zraża jego reputacja, a chce dowiedzieć się o nim czegoś więcej, zapraszamy do lektury.
Kiedy w 1994 roku na srebrnym ekranie zawitał Speed, zachwytom nie było końca. Również nasza rodzima krytyka nie szczędziła pochwał, co w przypadku niezbyt lubianego przez nią – przynajmniej w tamtych czasach – tegoż gatunku jest faktem godnym odnotowania. Jako ciekawostkę można dodać, że w plebiscycie czytelników opiniotwórczego i szacownego wtedy, niestety dziś już nieistniejącego miesięcznika FILM, przeprowadzonym z okazji 100-lecia kina, zajął on aż trzecią lokatę (podium dzielił wspólnie z pierwszym Ojcem chrzestnym Francisa Forda Coppoli), tuż za Dwunastoma gniewnymi ludźmi Sidneya Lumeta i Absolwentem Mike’a Nicholsa.1 To świadczy o wielkiej estymie, jaką obdarzono dzieło o autobusie z bombą, a cieszy się nią zasłużenie do chwili obecnej.
Podobne wpisy
Przy 30-milionowym budżecie, Speed zarobił na całym świecie 350 milionów dolarów (dla porównania: Prawdziwe kłamstwa Jamesa Camerona, również z tego samego roku i od tej samej wytwórni, kosztowały 115 milionów). Film Jana de Bonta, do tej pory uznanego operatora sensacyjnych widowisk, dla którego był to debiut na stanowisku reżysera, okazał się trampoliną do sławy Sandry Bullock, Keanu Reeves potwierdził nim swój gwiazdorski status, a Dennis Hopper po raz kolejny udowodnił, że nie ma sobie równych w kreowaniu złoczyńców. Zaś sam de Bont, scenarzysta Graham Yost i kompozytor Mark Mancina stali się w tamtych czasach jednymi z bardziej gorących i rozchwytywanych nazwisk w branży. Fachowa prasa pisała o szczęściu debiutantów, słusznie też przyznała rację reżyserowi, który w wywiadach mówił tak:
Kino to ruch, dosłownie i w sensie emocjonalnym. Różnorodność, zmienność sytuacji, postaw, uczuć. Wszyscy to wiedzą, ale podążają wydeptanymi ścieżkami. My spróbowaliśmy udowodnić, że oryginalności i energii nie trzeba szukać w udziwnieniach, lecz wystarczy wykorzystać atrakcyjność sprawdzonych wzorców. Tworząc z nich nowe kompozycje i potęgując efekt ekspresją obrazu, ujęciami atakującymi brawurą i sugestywnością.2
Trudno nie zgodzić się z de Bontem, a przytoczone wyżej słowa były poniekąd kwintesencją części jego filmów, zarówno tych, w których odpowiedzialny był za zdjęcia (m. in. Szklana pułapka, Polowanie na Czerwony Październik, Zabójcza broń 3), jak i – niestety jedynie dwóch pierwszych reżyserskich dokonań (tym drugim jest katastroficzny Twister, także dobrze przyjęty przez krytyków i jeszcze lepiej przez widzów: globalnie 494 miliony dolarów wpływów). Takiego sukcesu nie mogła zignorować wytwórnia Twentieth Century Fox i wkrótce dała zielone światło kontynuacji, wykładając nań astronomiczną kwotę 160 milionów dolarów, czyli tylko o czterdzieści milionów mniej od Titanica Jamesa Camerona, tym samym ratując siebie, nomen omen, od zatonięcia.3 Z tak wysokim zapleczem finansowym de Bont mógł ostro zaszaleć, wcielając w czyn własną receptę na udane widowisko i potencjalny przebój. Ale los bywa okrutny, o czym sam się wkrótce boleśnie przekonał.
Autora skryptu do pierwowzoru, Grahama Yosta, zastąpili Randall McCormick (żadnych większych osiągnięć na koncie) i Jeff Nathanson (Złap mnie, jeśli potrafisz i Terminal Stevena Spielberga), którzy rozwinęli historię w oparciu o pomysł tego pierwszego i Jana de Bonta. Fabuła kontynuacji zasadniczo nie odbiega od schematu wypracowanego w oryginale, trzyma się go zbyt kurczowo, aby zaskoczyć widza czymś więcej niż zmianą samej scenerii. Autobus został więc zamieniony na luksusowy statek wycieczkowy. Nim właśnie udaje się w rejs po Karaibach Annie Porter (Sandra Bullock), teraz związana z innym policjantem, Alexem Shawem (Jason Patric). Pech chce, że na pokład wsiada także John Geiger (Willem Dafoe), komputerowy geniusz o zwichrowanej psychice, mający niecny plan na osiągnięcie zamierzonych celów. Dalej nietrudno będzie przewidzieć, co nastąpi.
O ile samą wtórność scenariusza można jeszcze jakoś wybaczyć, tak już nieumiejętne rozłożenie poszczególnych elementów, będących kulminacją wcześniejszych zdarzeń, jest wielkim przewinieniem, zwłaszcza w kinie sensacyjnym, nastawionym na trzymanie widza w nieustającym napięciu i piętrzeniu raz za razem, widowiskowych atrakcji. Tymczasem, za wyjątkiem prologu, w pierwszej połowie Speed 2 akcja porusza się niemrawo, jakby za sterami stał hamulcowy, za wszelką cenę próbujący nie dopuścić do efektownych kaskad scen, będących esencją gatunku. W jedynce reżyser, razem z bohaterami filmu, gwałtownie naciskał gaz do dechy, stawiając ich (ale też i widza) w ekstremalnej sytuacji pozornie bez wyjścia (winda, autobus, metro). W dwójce chyba zapomniał, jak elektryzować publiczność, złaknioną coraz to większych niespodzianek.
W efekcie przez znaczną cześć seansu z ekranu wieje nudą, a o warsztatowej biegłości w sprawnym operowaniu suspensem, połączonym z cieszącą oczy demolką, przypomina sobie dopiero w trzecim akcie, kiedy jest już trochę za późno. Zamiast tego, zachłyśnięty technicznymi nowinkami (prawdopodobnie pozostałość po Twisterze), oferuje jedynie pusty spektakl destrukcji, pozbawiony ważnego czynnika ludzkiego, pozwalającego uwierzyć w nawet najbardziej karkołomny pomysł. W świetle powyższych faktów, bardzo dziwnie, zahaczając o jawną kpinę z widza, brzmią słowa de Bonta z 1997 roku:
„Speed 2” oparty jest na podobnym założeniu co oryginał. Proste, czytelne dramaturgicznie sytuacje ułożone w fabułę pełną niespodzianek i zaskoczeń. Gwałtownie narastające napięcie i obraz, który „zagarnia” widza w ekranowy świat. Po zakończeniu zdjęć byłem jednak bardziej zmęczony niż po pierwszym „Speedzie”. Tam czułem presję producentów, kontrolujących, czy nie marnuję brylantu, jakim był scenariusz Yosta, teraz – głównym problemem było wewnętrzne napięcie i ciągłe porównania, czy jest przynajmniej tak dobrze jak za pierwszym razem.4
Wypowiedź ta oraz inna, w której, zaprzeczając pogłoskom, mówiącym o niebotycznym wręcz budżecie (160 milionów dolarów, co jednak okazało się prawdą), miał stwierdzić: Potrafię kręcić taniej i dobrze5, były zasłoną dymną i zaklinaniem rzeczywistości, zwyczajowym elementem promocji i PR-ową gadką, mającym ostatecznie odwrócić uwagę od jakości filmu.