PEACEMAKER – 20 lat od premiery
Osobny akapit należy się parze głównych aktorów i ich kreacjom. Nicole Kidman, wtedy jeszcze żona Toma Cruise’a, zapragnęła zmienić swoje emploi i dłużej poflirtować z kinem rozrywkowym, udowadniając, iż także w skonwencjonalizowanym gatunku może zaprezentować oblicze odmienne od wyniosłych i zimnych piękności, które stały się jej specjalnością. I tak jak jej mąż, chciała zapewne wystąpić w obrazie wymagającym dużej sprawności fizycznej i być w centrum uwagi, a nie tylko pięknym dodatkiem do męskiej części obsady (przykład: Batman Forever, 1995).
Doktor Julia Kelly zajmuje się analizą i śledzeniem podejrzanych aktywności związanych z bronią nuklearną. Na swoim fachu zna się jak mało kto, bowiem dawniej brała udział w konstrukcji bomb atomowych. Przypomina żeński odpowiednik Jacka Ryana: pracuje w komfortowych warunkach, dostarczając zwierzchnikom informacji o ewentualnych niebezpieczeństwach, mogących zagrozić bezpieczeństwu Ameryki. Dopiero nieszczęśliwy splot okoliczności sprawia, że musi wyjść zza biurka i zmierzyć się z tym, co do tej pory było jedynie mglistą hipotezą. To oczami Kelly obserwujemy wydarzenia, a ściślej rzecz ujmując, to fakty przepuszczone przez jej wrażliwość. Preferuje ona rozwiązania dyplomatyczne od siłowych, a w pewnym momencie musi zweryfikować swój światopogląd w zderzeniu z ekstremalnymi warunkami działania w terenie.
Katalizatorem owej przemiany jest jej podwładny w tej misji, Tom Devoe. To człowiek czynu, żołnierz, dla którego nadrzędnym celem jest błyskawiczna eliminacja wroga. Odgrywający go George Clooney ma wystarczająco dużo wdzięku i charyzmy, by przekonać widza do swoich racji, a przy tym dobrze sprawdza się w scenach akcji. Kiedy trzeba, jest poważny i zachowuje zimną krew, nie rzuca zbędnymi one linerami niestosownie do sytuacji, a na odrobinę luzu pozwala sobie podczas przesłuchania przez komisję, przepytującą go z wydatków poniesionych w poprzednim zadaniu. Jednak najciekawszym elementem, wyróżniającym dwójkę protagonistów, jest ich wrażliwość i zdolność do autorefleksji nad śmiercią drugiego człowieka. Oboje pozwalają sobie na chwile płaczu, co sprawia, że nie są pozbawionymi empatii zawodowcami, a ludźmi z krwi i kości. Dusan Gavrich także rozpacza, lecz czyni to z czysto egoistycznych pobudek. Duża w tym zasługa Mimi Leder, stawiającej na uwiarygodnienie relacji międzyludzkich – wówczas popisy warsztatowej biegłości w inscenizowaniu akcji stają się dopełnieniem dla postaci, nigdy odwrotnie. Należy też pochwalić twórców za zrezygnowanie ze zbędnego wątku romansowego, który tylko osłabiłby historię (czasu na niego też nie ma za wiele), bowiem między Kidman i Clooneyem jest dość chemii, aby uwierzyć w ich zażyłość na polu zawodowym i wzajemny szacunek.
Jest jeszcze jeden bohater filmu Mimi Leder, bynajmniej nie cichy. To potężna partytura Hansa Zimmera. Niemiecki kompozytor pod koniec lat 80. i przez prawie całą następną dekadę został specjalistą w ilustrowaniu wszelkiej maści sensacyjnych widowisk. W 1997 roku objął nawet posadę szefa muzycznego wytwórni DreamWorks. Wybór producentów był zatem oczywisty. Do Peacemakera Zimmer dostarczył muzykę o masywnym brzmieniu, rozpisaną na ponad stuosobową orkiestrę, wspartą przez umiejętnie tu dawkowaną elektronikę. Wyraźne tematy, łatwo wpadające w ucho melodie, przewijają się niemal przez całą ścieżkę dźwiękową. Towarzyszą im fragmenty uzupełnione o wpływy bałkańskie o bardzo elegijnej wymowie oraz stylizowany na rosyjską modłę chór, kojarzący się z tym, który słyszeliśmy w Karmazynowym przypływie. A całość wypełnia podbijająca tempo zdarzeń muzyka akcji (tzw. action score) – czyli to, w czym Niemiec czuje się jak ryba w wodzie.
Oficjalny soundtrack z czasów premiery filmu, wydany przez DreamWorks Records, zawierający 55 minut materiału, podzielonego na pięć długich utworów, szybko zdobył uznanie wśród fanów muzyki filmowej, a obecnie można go dostać jedynie na portalach aukcyjnych. Rynek jednak nie znosi próżni – w 2014 roku La-La Land Records, amerykańska wytwórnia specjalizująca się w wydawaniu płyt z muzyką filmową o charakterze kolekcjonerskim, wypuściła w nakładzie 3 000 sztuk dwudyskowy zestaw, zawierający zarówno pełny zapis kompozycji do Peacemakera, jak i pierwotny album z 1997 roku (na krążkach zamieszczono aż 152 minuty muzyki!). Warto nadmienić, że w obrazie Mimi Leder możemy usłyszeć dwa nokturny Fryderyka Szopena, a jeden z nich (Nokturn c-moll op. 55) pełni w fabule ważną funkcję.
W latach 90. dużym uznaniem publiczności i większości krytyków cieszyły się wysokobudżetowe filmy sensacyjne z wyraźnym szpiegowskim elementem, których część zaliczyć można do podgatunku political fiction. W kinach triumfowały ekranizacje powieści Toma Clancy’ego o Jacku Ryanie (Polowanie na Czerwony Październik, 1990; Czas patriotów, 1992; Stan zagrożenia, 1994), nieobecność Jamesa Bonda zgrabnie wykorzystał James Cameron, dostarczając ekstrawaganckie Prawdziwe kłamstwa (1994), zaś agent 007 powrócił w glorii chwały po sześcioletniej przerwie w GoldenEye (1995), a zaraz po nim inny szpieg, Ethan Hunt w Mission: Impossible (1996). Mała dygresja: scenariusz Peacemakera po kliku przeróbkach mógłby posłużyć za podstawę filmu o Bondzie, przynajmniej tego z Danielem Craigiem z Casino Royale i Quantum of Solace, gdzie realistyczna konwencja pozwoliła na bliższe przyjrzenie się źródłom finansowania współczesnego terroryzmu i jego globalnemu zasięgowi. Szkoda więc, że twórcy porzucili ów wątek na rzecz eskapistycznej formuły z czasów Rogera Moore’a. Zatem szkielet historii byłby następujący: agent i pomagająca mu kobieta muszą wykryć głównego kreatora kradzieży broni atomowej oraz korzystając z pomocy sojusznika, unieszkodliwić wrogów pośrednich, a na koniec tego właściwego złoczyńcę, ratując świat od zagłady. Brzmi znajomo?
Podobne wpisy
Wszystkie wymienione tytuły odniosły niemały sukces kasowy, więc w Hollywood temat drążono dalej. W ten trend wpisuje się i Peacemaker (stylistycznie najbliżej mu do filmowych przygód Jacka Ryana), choć wielkich pieniędzy jak poprzednicy nie zarobił i nie uzyskał tak entuzjastycznych recenzji, wcale im jakościowo nie ustępuje. Gdyby zaś wyszedł spod ręki John McTiernana, Phillip Noyce’a czy Martina Campbella, panowie nie mieliby się czego wstydzić, ba, powinni być z niego dumni, bo to widowisko o wiele lepsze od słabszych pozycji w ich dorobku.
Przy budżecie wynoszącym 50 milionów dolarów, wpływy z kin całego świata wyniosły 110 milionów (w USA skromne 41 milionów). Przyczyn może być kilka. Po pierwsze, w Ameryce wrześniowy termin premiery dla blockbusterów, nigdy nie był zbyt łaskawy (choć to ostatnimi czasy powoli się zmienia). Po drugie, latem 1997 roku można było obejrzeć co najmniej trzy filmy akcji: Con Air, Bez twarzy i Air Force One (także z terrorystami i Rosją w tle) – wszystkie przyniosły krocie. (Był jeszcze Speed 2: Wyścig z czasem, ale poniósł sromotną klęskę). Niewykluczone, iż publika poczuła się wtedy zmęczona takim rodzajem rozrywki i na film Leder najzwyczajniej zabrakło już miejsca, bo rynek został nasycony. Po trzecie, w tamtym sezonie letnim na ekrany zawitał Batman & Robin z George’em Clooneyem w roli obrońcy Gotham City. Komercyjna i artystyczna porażka przerysowanej wizji Joela Schumachera pewnie odstraszyła potencjalną grupę docelową Peacemakera, która obawiając się, że aktor również i tu wystąpił w jakiejś błazenadzie, całkowicie go zignorowała. A może tematyka okazała się zbyt poważna, bowiem pamięć o wojnie na Bałkanach była wciąż żywa, przynajmniej w światowej opinii? Taki scenariusz również powinno się brać pod uwagę.
Takim obrotem spraw zawiedzeni byli zapewne twórcy, którzy liczyli, iż pierwsza superprodukcja ze studia DreamWorks zrobi furorę wśród kinomanów. Producenci przez blisko dwie dekady i tak zdążyli sobie zrównoważyć rozczarowujący box office na rynku VHS, LaserDisc (tylko w USA i Japonii), potem DVD i Blu-ray oraz sprzedając prawa do emisji telewizyjnych. Nie pierwszy to taki przypadek i nie ostatni. Najważniejsze, że film Mimi Leder broni się nadal wysoką jakością realizacji i problematyką, którą porusza. A że czyni to w formule widowiskowego spektaklu, tym bardziej należą się słowa uznania dla reżyserki, aktorów i całej ekipy, którzy dostarczyli nam bardzo inteligentny film akcji, mający do przekazania kilka ciekawych rzeczy o współcześnie otaczającym nas świecie.
Nie jest to więc pusta rozrywka, nastawiona na mechaniczne powielanie atrakcji, a produkcja przewyższająca klasą współczesne blockbustery. Warto zatem zarezerwować sobie co najmniej 120 minut na seans Peacemakera, a potem sięgnąć po równie wyśmienity soundtrack. Trzy godziny (cztery i pół, jeśli zdecydujecie się na wydanie rozszerzone score’u) nie będą czasem straconym. Potężny przypływ adrenaliny gwarantowany.