7 momentów, w których popularne serie filmowe PRZESKOCZYŁY REKINA
Zapewne nie raz nie dwa słyszeliście wyrażenie „przeskoczyć rekina”, a jeśli nie, to już spieszę wyjaśnić, czym ono jest. Jak podaje Wikipedia, angielskie jumping the shark to „amerykańskie określenie opisujące zwrot akcji, po którym fabuła w danej produkcji telewizyjnej zaczyna biec w coraz bardziej absurdalnym kierunku”. To moment, w którym kończy się oryginalność, a zaczyna się sztuczne przedłużanie życia produkcji. Sam termin pojawił się pod koniec lat 70. XX wieku, kiedy to w emitowanym w latach 1974–1984 serialu zatytułowanym Szczęśliwe dni pojawiła się scena, gdzie jeden z bohaterów przeskakuje klatkę z rekinem na nartach wodnych. W porównaniu do pozostałych odcinków serialu element ten wydawał się niezwykle absurdalny, choć został stworzony specjalnie dla aktora wcielającego się w postać Fonziego. Ten bowiem chciał popisać się prawdziwą umiejętnością jazdy na nartach wodnych.
Pierwotnie określenie to odnoszono wyłącznie do seriali telewizyjnych, w których nieprawdopodobne zdarzenia miały przywrócić zainteresowanie widza. Wykorzystanie tegoż chwytu było jednoznacznie kojarzone z brakiem pomysłu po stronie scenarzystów bądź drastycznym spadkiem jakości danej produkcji. Dziś termin ten jest niezwykle uniwersalny i wykracza poza sferę telewizji. Mianem tym określa się sytuacje, gdy scenarzyści chcą uzyskać jak najbardziej spektakularny efekt, mimo iż finalnie wypada on absurdalnie. Ma to służyć przede wszystkim temu, by „ludzie gadali”, gdy dana seria filmowa przestaje być już wystarczająco popularna, co rodzi konieczność uzyskania dodatkowego rozgłosu poprzez wprowadzenie nieprawdopodobnych i absurdalnych elementów do scenariusza.
Batman i Robin (1997)
Co by nie mówić, seria, który swój początek miała w 1989 roku, trzymała przez pewien czas wysoki poziom. Nawet Batman Forever w reżyserii Joela Schumachera nie był do końca taki zły, jak lubimy powszechnie myśleć. Na pewno wizja tego twórcy diametralnie różniła się od tego, co zaproponował wcześniej Tim Burton, jednak po latach dalej z przyjemnością wracam do tegoż dzieła (tak, wiem, że to niepopularna opinia). Niestety nikt nie spodziewał się tego, co miało dopiero nadejść z filmem, w którym bożyszcze kobiet, George Clooney, wcielił się w tytułową rolę Batmana, a partnerowali mu Chris O’Donnell oraz Alicia Silverstone. Była to tak duża porażka, że kolejny film o Batmanie powstał dopiero osiem lat później. W którym to momencie seria przeskoczyła przysłowiowego rekina? Dla mnie to dwa momenty: karta kredytowa Batmana oraz kostium nietoperza z widocznymi sutkami. O ile reżyser próbował bronić swojego pomysłu z kostiumem, który miał – rzekomo – nawiązywać do starożytnych greckich posągów, to jednak liczne zbliżenia na sutki człowieka-nietoperza, nie wspominając o ujęciach na opięte męskie tyłki, wydają się wręcz absurdalne. Nie mówiąc już o tym, że Batman posiada kartę kredytową. Ale jak? Co? Ale o co chodzi? Niestety podobnego zdania jak ja był sam główny aktor, który stwierdził, że film prawdopodobnie zabił franczyzę na kilka dobrych lat. I nie było to stwierdzenie dalekie od prawdy.
Szklana pułapka 4.0 (2007)
Każdy wie, że Szklana pułapka to najlepszy film świąteczny, sequel zaś jest równie emocjonujący co jedynka. Myślę, że wiele osób – łącznie ze mną – pokładało duże nadzieje w kontynuacji przygód Johna McClane’a. Finalnie okazało się, że problemem nie jest starzejący się Bruce Willis, wcielający się w rolę głównego bohatera, czyli policjanta, który znajduje się zawsze w złym miejscu o złym czasie. Absurdalność czwartej części idealnie podsumowuje scena, w której Willis wystrzeliwuje samochód policyjny w helikopter. I trafia. Niestety to moment, w którym zdajemy sobie sprawę, że cała czwarta odsłona to nic innego jak przeskakiwanie rekina na każdym możliwym kroku. Patrząc na pierwsze filmy, mamy do czynienia z człowiekiem z krwi i kości, który znalazł się w dość niecodziennej sytuacji. Stanowił on swoistą antytezę bohatera kina akcji lat 80. XX wieku. Odczuwał ból, krwawił, nie raz, nie dwa coś mu nie wychodziło, wisienką na torcie zaś było wieczne narzekanie na swoje obecne położenie. W produkcji z 2007 roku mamy człowieka, który dokonuje wręcz niemożliwych rzeczy. Ale samo zestrzelenie helikoptera to pikuś. Nasz bohater bowiem w slow motion oddala się od eksplozji, co tylko stanowi dopełnienie tej jakże absurdalnej sceny. Aż przypomina mi się piosenka Adama Samberga w duecie z Willem Ferrellem o coolowych facetach z filmów, którzy nie patrzą na eksplozje.
Ucieczka z Los Angeles (1996)
Już samo to, że ten film powstał, jest przeskoczeniem rekina na tak wielu poziomach, że ciężko jest zliczyć wszystkie takie momenty na palcach dwóch rąk. Produkcja ta nie miała żadnego prawa powstać. Piętnaście lat po premierze Ucieczki z Nowego Jorku nikt nie spodziewał się sequela, zwłaszcza takiego, który będzie opierał się na identycznych założeniach co oryginał. To prawie identyczne sytuacje, identyczne motywacje i te same archetypiczne postacie okraszone żartami oraz tak fatalnym CGI, że nieraz podczas seansu widz zastanawia się, co właściwie ogląda. Ale co ważniejsze, nikt nie spodziewał się, że Snake Plissken (czyli Kurt Russell) zostanie mistrzem surfowania. Dla mnie to właśnie ta scena stanowi kwintesencję zjawiska, które analizuję. Wyobraźcie sobie głównego bohatera, razem ze starzejącym się hipisem-surferem, w którego wcielił się Peter Fonda, „ujeżdżających” na deskach surfingowych potężną falę wygenerowaną w CGI. Oglądając tę scenę, zadaję sobie wiele pytań, od „jak?” po „co?”. Musimy przyjąć jednak na klatę, że to jeden z największych absurdów, jakich doświadczycie podczas seansu. Mam tylko cichą nadzieję, że John Carpenter połączy znów siły z Kurtem Russellem i Snake Plissken zostanie wysłany w kosmos.