Seriale, które “przeskoczyły rekina”
Każdy, kto ogląda seriale, zna to uczucie.
Zaczynamy oglądać serial, zakochujemy się w postaciach, fabule i całej reszcie, aż w pewnym momencie… czar pryska. Nasz ulubiony bohater już nie jest taki super, fabuła nudna i przewidywalna, a my zastanawiamy się, co takiego widzieliśmy w nim na początku. Przeskoczyć rekina to termin znany w telewizji od dawna ale w skrócie jest to moment, w którym dana produkcja osiągnie swój najwyższy poziom, a potem następuję spadek w dół i podtrzymywanie umierającego przy życiu. Gdybym chciał przedstawić wszystkie takie seriale pewnie mogłoby mi to zająć tyle, co Martinowi pisanie kolejnego tomu „Pieśni Lodu i Ognia”, dlatego postanowiłem skrócić listę do moich ulubionych “upadłych aniołów”.
Na początek sitcom, który nie tak dawno, na szczęście, skończył swój żywot czyli „Jak poznałem waszą matkę”. Pamiętam, że swoją przygodę zacząłem z nim od przypadkowo obejrzanego odcinka, w którym Barney rywalizował z Tedem o pas mistrzowski, który miał przypaść temu, kto jako pierwszy zaliczy trójkącik. Od razu zakochałem się w sposobie, w jaki cała historia była opowiadania: oryginalnie, inteligentnie z wieloma smaczkami dla fanów. Do tego po prostu bawiła mnie piątka przyjaciół, która nieco przypominała… „Przyjaciół”. Szybko pochłonąłem zaległe episody i nie mogłem się doczekać kolejnych sezonów. Ale ile można opowiadać dzieciom historię tego, jak się poznało ich matkę? Po piątej serii zaczynało to być coraz bardziej uciążliwe. Dużą zmianę przeszła też postać Barneya, która napędzała ten serial swoją „niesamowitością”. Jego sposoby na podrywanie dziewczyn, czy pomysły, jak umilić czas przyjaciołom zawsze stanowiły mocny punkt „Jak poznałem waszą matkę”. Wraz z biegiem czasu Barney stawał się bardziej bohaterem komedii romantycznej. Rozumiem, że twórcy chcieli w ten sposób na nowo napędzić serial jak zrobiono we wspomnianych „Przyjaciołach” z Monicą i Chandlerem. Różnica jednak w tym, ze obie te postaci działały na zasadzie kontrastu i pomimo związku nie utraciły swoich najważniejszych cech – a Barney tak. Podobnie zresztą sam serial coraz mniej bawił, a bardziej wzruszał widzów (śmierć ojca Marshalla, oświadczyny Barneya). Oczywiście dalej twórcy starali się rozmieszać publikę ale żarty stawały się schematyczne i brakowało im świeżości z pierwszych sezonów. Według mnie taki kulminacyjnym momentem dla tego serialu był sezon piąty. To w nim był niesamowity odcinek „The Playbook” i to po piątej serii należało pokazać w końcu Matkę.
Inną produkcją, która zdążyła przeskoczyć rekina jest „Californication”. Po genialnych dwóch pierwszych sezonach ranga Hanka Moody’ego osiągnęła poziom kultowości. Nonkonformistyczny pisarz, inteligentny, przystojny, z ciętym językiem sprawił, że każda kobieta chciała być z nim choć przez jedną noc, a każdy facet pragnął chociaż na jeden dzień wejść w jego skórę. Ten serial po prostu miał swój niepowtarzalny klimat, a całość często balansowała na granicy poprawności politycznej i dobrego smaku. W świetny sposób piętnowano również wszystkie wady Hollywood: od próżności poprzez głupotę i zdemoralizowanie, a na stylu życia kończąc.
Problem zaczął się pojawiać, gdy twórcom skończył się pomysł na rozwój postaci Hanka, jakby sami nie mogli się zdecydować, co by było dla niego najlepsze. Wplątywali go w coraz to nowe romanse, prace i przygody, które nie miały wyraźnego celu, za wyjątkiem tego, że nasz bohater nie potrafi dorosnąć i zawsze wszystko spieprzy w swoim życiu. To było dobre do pewnego momentu. Myślę, ze przełomowym momentem dla całości był piąty sezon, to w nim poziom drastycznie się osłabił. Z ulgą przyjąłem informacje, że siódma seria będzie ostatnią. Choć na pewno będzie mi brakowało wujaszka Rounkla i jego nieporadnego stylu życia.
„Zagubieni” z niewiadomych przyczyn jest do dziś uważany za jeden z najbardziej kultowych seriali ostatnich lat. Swego czasu bił rekordy popularności na całym świecie. Opowieść o rozbitkach na tajemniczej wyspie zdobyła nie małą sławę, dzięki świetnie rozpisanym postaciom i intrygującej fabule, która ciągle trzymała w napięciu. No może przez pierwsze dwa sezony, bo potem to już bywało różnie.
Myślę, że samych twórców przerosły oczekiwanie wobec tego serialu. Do tego było masę wątków, które zaczęli przez pierwsze dwie serie i potem się w tym wszystkim zagubili, czego kulminacją było fatalne i bezsensowne zakończenie. Zapewne duży wpływ to wszystko miały zmiany scenarzystów, które nie wnosiły koniecznej świeżości. Aż dziw, że producenci trzymali serial na antenie przez sześć lat.
Sięgnijmy trochę dalej w pamięci, a dokładniej do lat 90. i jednego z najbardziej kultowych seriali w historii. Mowa oczywiście o „Z archiwum X”. Świetne sci-fi, trzymające w napięciu w każdym odcinku i genialnie rozpisana para główny bohaterów – Fox Mulder i Dana Scully. Do dziś jestem zdania, że to jeden z najlepszych duetów w historii małego ekranu. David Duchowny i Gillian Anderson idealnie wpasowali się w klimat serialu. Do tego ta muzyka, która wzbudzała za każdym razem lęk wśród widzów. Podobno twórcy od początku zakładali, że całość zamknie się w pięciu sezonach i jednym filmie. Gdyby tylko ktoś ich posłuchał w stacji FOX to na pewno wyszłoby to na dobre całej serii ale jak to mówią „hajs musi się zgadzać” i dlatego warto było jeszcze wycisnąć do cna „Z archiwum X”. Nie poddano się nawet kiedy z produkcji odszedł Duchovny po siódmym sezonie. Zaczęto wprowadzać coraz to nowe irracjonalne zabiegi fabularne aż w końcu widzieliśmy lekką karykaturę tego świetnego serialu. Przetrwał dziewięć lat, a na koniec powstał film, w którym zagrała główna obsada. Poziom tej produkcji jednak odbiegał od tego, co widzieliśmy przed laty.
Skoro już jesteśmy w temacie sci-fi, to warto przypomnieć serial „Heroes”. Z sentymentu obejrzałem go do końca mając nadzieję na wybuchowe zakończenie ale zawiodłem się – jak i na całej produkcji. A mogło być tak pięknie, bo potencjał drzemał ogromny w tej opowieści. Pierwsza seria rokowała duże nadzieje – była wciągająca historia, były ciekawe postacie i nieźle zrobione efekty specjalne. Wszystko to sprawiało, że potrafiłem godzinami siedzieć przed ekranem komputera i oglądać ten serial. Wraz z początkiem drugiej serii zaczynałem nabierać pewnych wątpliwości, co do rozwoju całej historii. Twórcy w krążyli wokół tego samego, nie nadając historii innego (i nowego) wymiaru. Zaczęli uśmiercać postaci żeby potem je na nowo ożywić albo przywracać je np. w postaci siostry bliźniaczki.
„Heroes” nie sprostało oczekiwaniom widzów, którzy liczyli na więcej efektownych pojedynków, a mniej gadania. Nie tak dawno zapowiedziano, że powstanie mini serial, który będzie kontynuacją przygód o ludziach z niezwykłymi mocami i to wydaje się lepszą decyzją. Szybka, zwięzła akcja zamiast przeciągane na siłę sezony, w których było mnóstwo odcinków tzw. „zapychaczy”.
Zabijcie mnie ale uważam, że również „Gra o tron” zdążyła przeskoczyć swojego rekina. Choć miałem nadzieje, że zrobi to w czwartym sezonie przy okazji śmierci jednego z ważniejszych bohaterów (nie chodzi o Joffreya) ale patrząc na poziom pierwszych czterech epizodów najnowszej serii wiem, że twórcom będzie trudno powtórzyć sukces z „Red Wedding”. Na sukces tego odcinka z trzeciego sezonu twórcy pracowali przez trzy lata. Budowali napięcie, kontekst, bawili się naszymi emocjami w doskonały sposób, tak jak to jest w książce Georga R.R. Martina.
Nowa odsłona jest zupełnie czymś innym, widać, że panowie Weiss i Benioff chcą rozwijać opowieść na własny sposób. Po części ich rozumiem, ponieważ historia Brana i jego podróży przez Północ jest bardzo ciężka do przebrnięcia w książce dlatego trzeba było ją urozmaicić. Patrząc jednak na niektórych bohaterów mam wrażenie, że zatracają oni pewną tożsamość jak np. Oberyn Martell. Drugą sprawą jest fakt, że po prostu „Uczta dla wron”, jak i „Taniec ze smokami” są słabsze od pierwszych trzech tomów. Ginie tyle ciekawych postaci, a nie zastępują je inne. Wiem, ze wszyscy życzyliśmy śmierci Joffreyowie ale ileż on kolorytu nadawał serialowi. Jego brak będzie bardzo widoczny w późniejszym czasie. Nic na razie nie zabierze popularności „Grze o tron” i pomimo słabszej formy dalej będzie to bardzo dobry serial. Nie jest przecież nigdzie zapisane, że produkcja nie może przeskoczyć po raz drugi rekina.
*
Mógłbym wymieniać dalej: „Pamiętniki z wampirów”, „Chirurdzy”, „Skazany na śmierć”, „Teoria wielkiego podrywu”, „Dexter” i wiele innych. Dużo łatwiej jest znaleźć taki serial, który przeskoczył rekina niż te, które były od początku do końca przemyślanie i to właśnie w finale następował ten najwyższy level. Niestety, duża w tym zasługa szefów stacji, którzy za wszelką cenę chcą wycisnąć z serialu co się da. Na pewno każdy serialomaniak ma własne odczucia odnoście produkcji telewizyjnych, które jego zdaniem zdążyły przeskoczyć rekina albo zrobiły to kilkukrotnie jak np. „Ostry dyżur”. Z chęcią poznam wasze opinie na ten temat, bo jest on obszerny.