search
REKLAMA
Archiwum

SZKLANA PUŁAPKA 4.0

Marek Klimczak

7 listopada 2018

REKLAMA

Po 12 latach przerwy Bruce Willis powraca do roli, która otworzyła mu drogę do kariery i uczyniła zeń jeden z symboli kina akcji. Charyzmatyczny, twardy jak ruski rolnik John McClane po raz kolejny zmierzy się z terrorystami, którzy za nic mają dobro przeciętnego amerykańskiego obywatela. Zawodzi NYPD, FBI, CIA, S.W.A.T, i jeszcze kilka skrótów. Los USA, a co za tym idzie całego świata, wydaje się przesądzony… Ale nie, ale nie – gdyż każdy, nawet najbardziej misterny plan ma wadę, słaby punkt – nikt nie bierze pod uwagę zwykłego-niezwykłego nowojorskiego policjanta, który pokaże terrorystom co to jest ból, strach i cięta riposta.

Zdania widzów na temat klasycznej już, jeśli chodzi o kino akcji, dotychczasowej trylogii “Die Hard” są nieznacznie podzielone, ale w większości pozytywne. Najwięcej sympatyków ma oczywiście część pierwsza, którą ktoś błyskotliwy i pomysłowy przetłumaczył na “Szklaną pułapkę”, mając zapewne na myśli scenę, w której John zmuszony jest przebiec boso po kawałkach szkła, tudzież biurowiec Nakatomi Plaza. Tak czy owak do sequeli tytuł ma się nijak i tego błędu nie da się już naprawić. Mimo, iż akcja tego niekwestionowanego hitu zamyka się w jednym miejscu, John McTiernan (reżyser “Predatora” i “Polowania na Czerwony Październik”) stworzył spektakularne widowisko, świetnie skomponowane dramaturgicznie. “Die Hard” jest przykładem filmu o doskonale dobranych proporcjach akcji, napięcia i humoru. Kolejne kontynuacje coraz bardziej stawiały na widowiskowość kosztem logiki i prawdopodobieństwa, w trzeciej części niebezpiecznie blisko zbliżając się do granicy śmieszności. Niestety “Die Hard 4.0” poszedł jeszcze dalej.

Już sam tytuł sugeruje, że mamy do czynienia z odsłoną bardzo nowoczesną, w której technika cyfrowa będzie wyznacznikiem ogólnego klimatu filmu. Grupa terrorystów pod wodzą błyskotliwego hakera przejmuje kontrolę nad siecią komputerową, a że coraz więcej aspektów naszego życia kontrolowanych jest przez komputery, powoduje to całkowity paraliż Stanów Zjednoczonych, które stopniowo ogarnia chaos. Jednak w krzemowym świecie wciąż skuteczne są tradycyjne środki perswazji stosowane przez dinozaura Johna McClane’a, który z łobuzerskim uśmiechem i służbowym pistoletem w dłoni potrafi likwidować zastępy wrogów uzbrojonych w najnowsze zdobycze techniki. Towarzyszy mu genialny haker, który równie sprawnie radzi sobie z klawiaturą jak John ze spustem i chyba nikt nie wątpi, iż uda im się uratować świat wychodząc z opresji prawie cało. Ale to już prawo serii, nikt nie oczekiwał innego rozwiązania, szkoda natomiast, że niemal wszystko po drodze zamiast emocji wywołuje uśmiech politowania nad ekstremalnym nieprawdopodobieństwem kolejnych akcji.

Wizualnie jest to zrobione fantastycznie, ale cóż z tego, skoro całości nie da się brać choćby odrobinę poważnie. McClane ścigany przez helikopter sadzący seriami ołowiu po asfalcie, najpierw taranuje policyjnym wozem hydrant, który tryskając pionowym strumieniem w górę strąca z helikoptera jednego ze strzelców, następnie wjeżdża w tunel, gdzie przelatujące wraki mijają go o centymetry, a następnie wysiada w biegu z rozpędzonego auta, które wyskakuje w górę i strąca helikopter. Brzmi absurdalnie? To nic – akcje te widać już w trailerze, można się na nie psychicznie przygotować. Potem jest weselej. Trudno nie uśmiechnąć się na widok azjatyckiej terrorystki, która po przyjęciu iluś tam ciosów pięści McClane’a i staranowaniu samochodem zostaje przygnieciona zderzakiem do szybu windowego, po czym zachowuje się jak Kubica po wypadku. W pamięć zapada też spektakularna scena ataku F-35 na TIR-a prowadzonego przez Johna – nie dziwi mnie, że Amerykanie żadnej wojny wygrać nie mogą, skoro ich myśliwce nie radzą sobie z nieuzbrojonymi ciężarówkami. I tak dalej i tak dalej… Możliwości nowojorskiego policjanta wydają się nieograniczone – co by się nie zdarzyło, zawsze sobie poradzi. A to powoduje, że emocje opadają, bo trudno przejmować się losem kogoś, kto nie przypomina człowieka z krwi i kości, jakim był John McClane w pierwszej części. Niby jest podobnie sponiewierany, ale tutaj sprawia wrażenie, jakby stan ten bardzo lubił i czuł się w nim jak ryba w wodzie.

Czarny charakter w stosunku do poprzedników stoi daleko w tyle, i jako postać, i jako aktor – kreacje Alana Rickmana i Jeremy’ego Ironsa były wyjątkowe, ich zimna inteligencja i charyzma stanowiły świetny kontrapunkt dla łobuzerskiego Bruce’a Willisa rzucającego zabawnymi tekstami na lewo i prawo. Bohater Timothy’ego Olyphanta to przy nich mały chłopiec z groźnymi zabawkami w rączkach i otoczony bandą zbirów – pozbawiony ich, nie jest dla policyjnego weterana żadnym przeciwnikiem i zamiast śmierci bardziej zasługuje na przełożenie przez kolano i porządne manto. Na plus za to należy policzyć (obok roli Willisa, który w tym wcieleniu widać znakomicie się odnajduje) dwie inne kluczowe role. Justin Long jako haker Matt Foster wzbudza sympatię i jest świetnym towarzyszem głównego bohatera. Na szczęście nie próbuje zgrywać twardziela; na metody stosowane przez Johna patrzy z mieszaniną lęku i szoku, czyli tak jak przeciętny człowiek winien reagować, ale też nie jest żałosnym fajtłapą. Zaś córki Johna nie trzeba przedstawiać, to ledwie epizod, bo na ekranie nieco jej mało, ale od razu widać, w kogo się wrodziła – oszczędzono jej natomiast nadprzyrodzonych mocy tatusia. Nieduża to rola, ale dość wiarygodna.

Po “Die Hard 4.0” widać, iż Ameryka otrząsnęła się już po ataku na WTC i temat terroryzmu jest coraz swobodniej podejmowany, choć oczywiście istotną innowacją jest to, iż data 11.09 musi obowiązkowo paść. Mile widziane są również słowa o tym, jak poważna jest to tragedia i że chodzi o życie milionów niewinnych ludzi, co trochę ni z gruchy ni z pietruchy wygarnia Willis młodemu hakerowi – scena zupełnie niepotrzebna i łopatologiczna, umieszczona chyba na wypadek gdyby ktoś miał wątpliwości.

“Szklana pułapka 4.0” jest bardzo dynamicznym kinem akcji, dzieje się dużo, szybko, głośno i widowiskowo. Aby jednak dobrze się na niej bawić, należałoby wyłączyć zbyt wiele obszarów mózgu i przestawić wyłącznie na patrzenie i słuchanie, co może grozić tym, iż po seansie zaczniemy śpiewać: “Oh, say can you see, by the dawn’s early light…”. A tego chyba wolelibyśmy uniknąć.

Tekst z archiwum film.org.pl

REKLAMA