REDAKCYJNE TOP 5. Osobiste listy najlepszych filmów 2019 roku
Poznaliście już wyniki Złotych Krabów 2019. Wiemy już, jakie filmy okazały się według naszej redakcji najlepsze w ubiegłym roku. Teraz pora na osobiste top 5 poszczególnych członków redakcji. Czy zgadzacie się z podsumowaniami naszych redaktorów? A może macie zupełnie inne zdanie na temat premier A.D. 2019? Dajcie znać!
Jacek Lubiński
Tradycyjnie nie wziąłem pod uwagę wielu filmów z poprzedniego roku, które właśnie wtedy obejrzałem, a które miały u nas premierę dopiero w 2019.
1. Złodziejaszki
Wyjątek od powyższej reguły, ponieważ laureata Złotej Palmy niestety przegapiłem. Obejrzany więc dopiero w polskiej dystrybucji, z miejsca wskoczył do czołówki najlepszych filmów, trafiając do mnie o wiele bardziej niż osławiony Parasite. Jasne, to zdecydowanie mniej skomplikowany od niego projekt, ale za to emocjonalnie wydaje mi się bliższy, spójniejszy, bardziej szczery. Aczkolwiek logicznie podobnie wątpliwy (choć jest to raczej spowodowane moją nieznajomością technicznych aspektów życia w Japonii), to nadrabia niezwykłym ciepłem płynącym z tej opowieści – jakże bliskiej sławetnej klasyce z Tokio. I również ją trochę przewyższający. To najbardziej uroczy film 2019 roku.
2. Lighthouse
Najbardziej hipnotyzujący film roku. Począwszy od zdjęć, przez posępne dźwięki ni to muzyki, ni dudnień wyczekiwanego przez bohaterów statku, przez dwie znakomite, wspaniale uzupełniające się kreacje aktorskie, a na scenografii oraz unoszącej się od samego początku atmosfery tajemnicy kończąc. Dzieło Roberta Eggersa jest pięknie enigmatyczne, a przez to wciągające. Pomimo obrzydliwości bijącej z kwadratowych kadrów, trudno oderwać wzrok od ekranu. Całość jest w dodatku fascynująca także przez swoją dwuznaczność i możliwość interpretacji podpadającej pod psychodelę historii. Dlatego też jest to film, który trudno wymazać z pamięci – a takie są najlepsze.
3. Apollo 11
Najciekawszy film roku. Dokument, ale nietypowy, bo pozbawiony narracji lub jakiegoś komentarza z offu. Ot, po prostu zlepek archiwalnych materiałów, które zmontowane są w sposób dający możliwość uczestnictwa w jednym z największych wydarzeń naszej cywilizacji, do dziś w sumie niepobitym. To czysta magia opowiadania obrazem – a ten prezentuje się wspaniale, jak na swoje pięćdziesiąt lat, zupełnie nie odstając od jakości współczesnych filmów dziejących się poza orbitą ziemską. Z tą różnicą, że tutaj wszystko jest prawdziwe, namacalne, realne. I dlatego tak bardzo emocjonujące. Wspaniale było odbyć ten lot wraz z Armstrongiem i spółką, zaglądając za jego kulisy i przyglądając się olbrzymiej ilości ludzi wykonujących tytaniczną wręcz pracę.
4. Przepraszam, że przeszkadzam
Najbardziej odjechany film roku. Pomysłowy, kolorowy, zakręcony, zabawny i przerażający zarazem, a przy okazji celnie punktujący rzeczywistość. Co ciekawe, pozbawiony światopoglądowego napuszenia, którym charakteryzuje się tak wiele współczesnych produkcji – w przeciwieństwie do nich niewalący też w twarz nachalnym, społecznym komentarzem i kwestią rasowych uprzedzeń, mimo że te ostatnie również tu są, acz ukazane w prawdziwie krzywym zwierciadle. Jak zresztą cały ten świat, który momentami przypomina jakieś narkotyczne urojenia. Zdecydowanie jedna z najoryginalniejszych produkcji ostatnich lat, której atuty można by wymieniać bardzo długo.
5. Faworyta
Najbardziej wytworny film roku. Obcowanie z projektem Yorgosa Lanthimosa jest jak herbatka u królowej, której ktoś podrzucił herbatniczki z ziołem. Niepozbawiony iście dantejskich scen film trzyma więc fason od początku do końca, racząc widza zarówno wysmakowanymi zdjęciami, pięknymi kostiumami, jak i aktorstwem z najwyższej półki. Szaleństwo i klasa rzadko kiedy tak dobrze potrafią się ze sobą zgrać na ekranie, jak właśnie tutaj. A na deser oczywiście szereg intryg dworskich, jakie zgrabnie uzupełniają się ze stylem opowieści – tak cudownie nonsensownej, ekscentrycznej i tak klasycznie dostojnej, że aż czujemy się zaszczyceni, mogąc ją oglądać.
Wyróżnienia:
Na noże – za najbardziej bezpretensjonalną rozrywkę roku.
Dwóch papieży – za świetny pojedynek aktorski i ciepłą opowieść o nietypowej przyjaźni.
Irlandczyk – za to, że nie nudziłem się ani chwili w trakcie tych trzech i pół godziny seansu.
Filip Pęziński
1. Pewnego razu… w Hollywood
Kluczową w moim odczuciu sceną najnowszego filmu Quentina Tarantino jest ta, w której dwaj główni bohaterowie filmu – Rick Dalton (Leonardo DiCaprio) i Cliff Booth (Brad Pitt) – oglądają w telewizji odcinek serialu FBI. Panowie popijają przy tym piwa i drinki, żywo dyskutują, śmieją się, oceniają aktorów pojawiających się na ekranie telewizora. I o tym jest całe Pewnego razu… w Hollywood. O miłości do kina i telewizji. Nie tej snobistycznej, akademickiej, ale skąpanej piwem, rozmowami, emocjami, śmiechem. To bardziej odczuwanie Hollywood, możliwość posmakowania epoki, eseistyczna droga przez trendy, nurty i gorące plotki aniżeli próba stawiania jakichkolwiek tez czy jednoznacznej ocen, rysowania wymuszonych portretów. Tarantino ożywia lata sześćdziesiąte, wydawało się minione i brutalnie zakończone przez zbrodniczą „rodzinę” Charlesa Mansona, mówiąc w doskonałym finale „nie na mojej zmianie”. Film, po którym chce się oglądać kolejne filmy, przejść się do kina, zaprosić kumpli na durny serial, poskakać po telewizyjnych kanałach, napić piwa w ulubionym towarzystwie. Wyjątkowe przeżycie.
2. Gdyby ulica Beale umiała mówić
Berry Jenkins – autor głośnego Moonlight – bierze na warsztat książkę autorstwa Jamesa Baldwina o tym samym tytule i zamienia ją we wzruszający, przepiękny dramat obyczajowy. Trudno uniknąć porównania z Green Book Petera Farrelly’ego, bo filmy wyszły w tym samym sezonie nagród i oba dotykają problemu rasowych tarć Ameryki. Zwyczajnie niezasłużenie porównania te wygrywa zazwyczaj film Farrelly’ego, bo tam gdzie Green Book mówi o kwestiach banalnych i przepracowanych, tam Gdyby ulica Beale umiała mówić opowiada o tych wciąż aktualnych, żywych, w amerykańskim społeczeństwie obecnych. Tam gdzie film Farrelly’ego sili się na emocje, tam obraz Jenkinsa dostarcza ich naturalnie. Abstrahując jednak o tych porównań, Jenkins pewną reżyserską ręką tworzy przepiękną, chwytającą za serce historię o miłości i w subtelny sposób portretuje czarnoskórą społeczność Harlemu. Wybitna ścieżka dźwiękowa.
3. To my
Jordan Peele po znakomitym debiucie w postaci głośnego Uciekaj! wraca do stylistyki horroru, ale tym razem robi to w sposób dużo bardziej bezpośredni – nawiązując do klasyki i nie bojąc się rozwiązań charakterystycznych dla gatunku. Tam, gdzie w Uciekaj! na gruncie społecznej metafory opowiadał o rasizmie, tu bardziej uniwersalnie i ponownie niezwykle kompleksowo mierzy się z problemem różnic klasowych, znów dostarczając materiału na godziny analiz. Poza tym tworzy emocjonujący, często zabawny (oparty na czarnym jak smoła humorze) horror z rozbudzającym wyobraźnię pomysłem wyjściowym, świetną stroną audiowizualną i – być może przede wszystkim – znakomitą Lupitą Nyong’o w podwójnej roli.
4. Historia małżeńska
Noah Baumbach urzekł mnie swoją Historią małżeńską już w pierwszych minutach filmu, kiedy pozwolił swoim bohaterom odczytać listy poświęcone ich drugim połówkom, przykrywając je przy tym montażem ich wspólnego życia. Do końca swojego obrazu pozostaje w tym uniwersalnym portrecie rozstającej się pary niebezpiecznie i boleśnie prawdziwy. Dialogi, na których oparty jest cały film, są znakomite, chociaż Baumbach nigdy nawet nie stara się przed widzem popisywać. Podobnie jak Adam Driver i Scarlett Johansson w tym niezwykle dojrzałym, chyba w tym sezonie najciekawszym aktorskim pojedynku. I może, ale tylko może kilkukrotnie płakałem podczas seansu.
5. Parasite
Koreański twórca Joon-ho Bong tworzy nie tylko jeden z najlepszych filmów roku, ale przy tym najbardziej oryginalny i najmocniej nieprzewidywalny. Zgrabnie, chociaż niezwykle dynamicznie porusza się między gatunkami, nie dając widzowi chociaż na chwilę poczuć się w jego świecie bezpiecznie. Na gruncie metaforycznym porusza problemy bliźniacze do To my Jordana Peele’a, ale robi to być może jeszcze ciekawiej. Wizualnie od początku do samego końca nie traci pazura. Zostaje w głowie.
Wyróżnienie:
Spider-Man: Daleko od domu
Wypadł nawet lepiej od czwartej części Avengers i stanowi moim zdaniem najlepszy blockbuster minionego roku. Cieszy mnie jego odświeżająca lekkość połączona z nienachalną mądrością, prezentowana galeria świetnych, budzących natychmiastową sympatię postaci i zaskakujący meta komentarz do całego segmentu kina rozrywkowego. Widziałem film Jona Wattsa już trzykrotnie i chętnie wróciłbym do niego chociażby teraz.
Maciej Niedźwiedzki
1. Ból i blask
Najnowszy film Pedro Almodóvara siedzi we mnie od pierwszego seansu w maju na festiwalu w Cannes. Imponuje mi, jak Hiszpan opowiada o życiu, o jego płaszczyznach (twórczej, rodzinnej, prywatnej), o lękach wynikających ze słabości ciała i strachu z powodu słabnącego umysłu. Nie interesuje mnie w najmniejszym stopniu, na ile ten film ma charakter autobiograficzny, a na ile jest fikcją. Szczególnie istotne jest dla mnie, na jak wielu polach rezonuje i z jaką psychologiczną/emocjonalną/fizyczną głębią Almodóvar portretuje jednostkę. Natomiast retrospekcja z finału, gdy Salvador wspomina chwile z będącą w podeszłym wieku matką, jest jedną najpiękniejszych scen, jakie zrodziło kino XXI wieku.
2. Parasite
Myślę, że minie dziesięć lat i Parasite będzie wymieniany w jednym szeregu z Pulp Fiction, Fargo, Romeo+Julia i Dzikością serca jako przykłady najbardziej spełnionych realizacji kina postmodernistycznego. Bong Joon-ho z niespotykaną wprawą miesza gatunki (thriller, horror, dramat rodzinny, kino zemsty, kino społeczne), wprowadza do swojego filmu kolejne wymiary i płaszczyzny, rozumiane fizycznie (piętra budynku), mentalnie (pozycja władcy, sługi, więźnia) i klasowo (zawartość portfela). Koreańczyk nie rzuca przy tym oskarżeń na prawo i lewo, nikt w Parasite nie jest krystalicznie dobry ani krystalicznie zły. Natomiast krystalicznie wielkie i ponadczasowe to kino.
3. Vice
Uwielbiam bezkompromisowość i zdrowy rozsądek Adama McKaya. Amerykanin nie ma żadnych złudzeń w opisie klasy politycznej. Na drugi bądź trzeci plan zeszły poglądy, idee, wyznawane wartości, moralność, prawo, społeczny mandat i zaufanie. Przede wszystkim i ponad wszystko liczą się interesy, interesiki, kariera i władza dla samego upajania się faktem jej posiadania. Film McKaya to wzorowe kino cynizmu, szydery, ironii, nasycone przezabawnymi narracyjnymi grami (napisy końcowe w środku filmu, recytowanie Szekspira przez Dicka i Lynne Cheneyów). Przezabawny film i dający do myślenia: o kinie, o sztuce opowiadania i o polityce.
4. Joker
Zjawiskowy Joaquin Pheonix, z precyzją i brawurą oddaje stopniową ewolucję zniszczonego przez życie Arthura Flecka w przebojowego w charyzmatycznego Jokera. Film Phillipsa odchodzi od typowych i wyeksploatowanych przez kino superbohaterskie rozwiązań i zbliża się do wieloaspektowego, autorskiego kina psychologicznego. Tak, Todd Phillips zanurzył się i wyciągnął wiele z filmów Martina Scorsese. Ja nigdy nikomu nie wytknę, że uczy się od/ naśladuje najlepszych. Joker ma w sobie sporo z Taksówkarza i Króla komedii. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Jest jednak przy tym osobny i jedyny w swoim rodzaju.
5. Le Mans ’66
Na pewno są jakieś motoryzacyjne przysłowia/porównania mogące oddać, jak dobrym filmem jest Le Mans ’66. Żadnego z nich nie znam. Myślę, że znalazłyby się również pewne „insiderskie” powiedzonka fanów samochodów na osoby niemające o nich zielonego pojęcia (takich jak ja). Mnie jednak interesuje kino, a mało który film w tym roku dostarczył mi tyle frajdy i tyle sympatii do głównych bohaterów. Le Mans ’66 ma niewątpliwie w sobie coś staroszkolnego, sprawiającego wrażenie zrobionego od szablonu. Dużo bym jednak dał, by ta matryca, z pomocą której James Mangold wykreślił swój film, leżała gdzieś pod ręką twórców w Hollywood. Jeden tego typu film rocznie to zdecydowanie za mało.