I tutaj dla Polańskiego mogła pojawić się trudność, jak proces takiego chorego trwania przedstawić wizualnie, za pomocą środków bardzo pośrednich. A przede wszystkim – jak sugestywnie zaprezentować proces pogrążania się w szaleństwie, i to nie w łopatologiczny sposób z Psychozy Hitchcocka. Bergman w takich sytuacjach lubił iść w filozoficzne rozmowy i burzące czwartą ścianę monodramy. Dla Polańskiego idealnym rozwiązaniem okazało się ograniczenie dialogów na rzecz pantomimy przekazywanej widzowi w długich ujęciach, zbliżeniach na twarz i zatrzymywaniu kamery na ważnych dla fabuły przedmiotach (zdjęciu, rozkładającym się króliku, brzytwie). No i, rzecz jasna, otwarte zakończenie. Domysł u Polańskiego nie musi być wypowiadany przy każdej możliwej okazji. Wystarczy, że obiektyw delikatnie podpowie, gdzie patrzeć. Wszystko to jednak nie zadziałałoby, gdyby nie suspens…
Do połowy fabuły przecież pozornie nic się nie dzieje. Zaledwie strzępki niepokoju przebijają się do widza, zwłaszcza tego, który oczekuje dopowiedzianej jasno akcji. Czas płynie w niespiesznym, weekendowym tempie, a główna bohaterka, Carol Ledoux (Catherine Deneuve), odgrywa rutynowe czynności swojego życia codziennego, aż do znudzenia, a później znienawidzenia. Bo co tak naprawdę dało jej życie? Marną posadę w salonie kosmetycznym, gdzie obrabia czyjeś paznokcie, użera się ze starszymi klientkami, myślącymi, że od starości uratuje je kolejna maseczka z alg na twarzy? Samotność u boku ekstrawertycznej siostry, która głośno uprawia seks za ścianą? Ale gdyby Carol chciała coś zmienić, z pewnością by mogła. Woli jednak zatrzasnąć się w swoim marazmie, wstręcie do postrzeganego wokół świata, który sam z siebie nic dobrego jej nie dał i nie da. Trzeba by mu to siłą odebrać, postarać się, często skrywając swoje prawdziwe zdanie o nim. Carol jednak nie potrafi. Jest bezkompromisowa, a więc musi w końcu przegrać. Jest uwięziona gdzieś jeszcze w swoim dziecięcym postrzeganiu. Czy to źle? Gdyby nie zamordowała Colina, nie zamknęła się w domu, nie pocięła klientki podczas manicure, z pewnością jej szaleństwo można by uznać za rodzaj rozszerzonej percepcji otoczenia, zaś patrzący z boku widzieliby w niej nieszkodliwą społecznie melancholiczkę. A tak jest ona klasyczną szajbuską o morderczych instynktach prowadzących do emocjonalnej anarchii, która nie rokuje żadnych szans na normalne życie.
Klaustrofobiczna przestrzeń wydarzeń we Wstręcie ani na chwilę nie przynosi widzowi ulgi. Jest coraz gorzej i gorzej. Królik gnije, obsiadają go muchy. Jeden trup wykrwawia się w wannie pełnej wody, drugi leży pod przewróconą kanapą, zresztą akurat tego osobnika (właściciela mieszkania granego przez Patricka Wymarka) trudno było inaczej potraktować w obronie przed gwałtem. Mało kto jednak zwraca uwagę na jedną z ostatnich scen, kiedy do zniszczonego domu wraca Helen wraz z kochankiem, a on wynosi stamtąd Carol na rękach. Zebrani wokół sąsiedzi potrafią jedynie się gapić, jakby oglądali rzadki okaz truchła dzikiego zwierzęcia w muzeum. Są metaforą otoczenia, w którym żyje Carol, maskami gargulców filmowanymi z bliska, lekko od dołu, żeby sugestywnie skrzywić perspektywę – dzisiaj to nader często stosowany zabieg. To naturalne więc, zdaje się mówić Polański, że przed takim światem można się tylko schować pod łóżkiem, a w szczególnych sytuacjach obronić, nawet przez zabójstwo. Ową dwuznaczność w ocenie moralnej czynów i stanu Carol pogłębia zachowanie Michaela. On jako jedyny ma odwagę wziąć ją na ręce, jako jedyny nie odwraca wzroku przed trupem w wannie, a wręcz przeciwnie – prócz naturalnego wstrętu na jego twarzy rysuje się coś w rodzaju wstydliwej dla niego samego dumy, zaś na samą półprzytomną Carol patrzy z troską. Może w pokrętny sposób jej zazdrości, bo sam ma ochotę dać się tak ponieść i uwolnić. Może to reżyserski chichot, a jego ramiona oznaczają, że Carol nigdy nie uwolni się od wykorzystujących ją seksualnie i mentalnie facetów, a Michael uznał się już za godnego następcę jej zboczonego ojca? A może po prostu to Carol, a nie jej siostra zawsze podobała się Michaelowi bardziej, a teraz ją wreszcie ma bezbronną tylko dla siebie? Tak czy inaczej, Carol znów jest zdana na męską siłę.
Trudno poskładać tę doskonale sfilmowaną przez Gilberta Taylora układankę. Polański daje sam kod, ale nie klucz do jego rozszyfrowania. Może też właśnie takie jest to, co nazywamy szaleństwem. Widzimy objawy, gdy staje się już zbyt daleko posunięte. Sztuką jest wejść do czyjejś głowy i dotrzeć do źródła, zanim ktoś odrąbie królikowi głowę i zacznie ją nosić w torebce. Sztuką jest też zostawić kogoś w spokoju i zaryzykować, że sobie poradzi, bo granica między innością a wariactwem bywa cienka.