Lubię sobie czasem wyobrażać, jak mógł wyglądać 30 października 1938 roku w życiu przeciętnego Amerykanina. Modelowy mąż i ojciec wraca do domu padnięty po całym dniu pracy. Przemierzając uliczki rodzinnego miasteczka, włącza radio w samochodzie, aby choć trochę się zrelaksować, a tu nagle w wiadomościach trąbią o inwazji obcych na Nowy Jork. Nie dowierzając własnym uszom, mężczyzna wysiada z samochodu i pędzi do najbliższej budki telefonicznej – okupowanej przez 30 innych osób – aby powiadomić najbliższych, że trzeba natychmiast się spakować i uciekać. Byle dalej od tych przeklętych Stanów Zjednoczonych, przyciągających wszystkie nieszczęścia tego świata. Choć skala paniki, jaką wywołała radiowa adaptacja Wojny światów Orsona Wellesa wciąż jest przedmiotem debaty publicznej, to nie ulega wątpliwości, że przyszły reżyser trafił ze swoim pomysłem w dziesiątkę. Oszukał tysiące Amerykanów, cynicznie wykorzystując ich chroniczny, choć przecież całkiem uzasadniony lęk przed wojną. Co jednak w kontekście tej recenzji istotniejsze: udowodnił przy okazji elastyczność klasycznej już powieści H.G. Wellsa, naginającej się z łatwością do każdych czasów i warunków.
Dostosowana do współczesności, wyprodukowana przez Amazona (ta wiedza przyda nam się później) Wojna światów A.D. 2025 rozgrywa się w całości na ekranie komputera. Przed ekranem siedzi niejaki William Radford (Ice Cube) – analityk pracujący dla tajnej agencji rządowej. Jego praca polega na daleko posuniętej inwigilacji, tudzież – fraza ta pada w filmie kilkukrotnie – na „zaglądaniu ludziom do koszyków”. Z pozycji komputera Radford śledzi wydarzenia rozgrywające się na terenie całych Stanów Zjednoczonych, w ułamku sekundy przełączając się między dronami, kamerami bezpieczeństwa, smartfonami i innymi urządzeniami posiadającymi funkcję nagrywania (w pewnym momencie na ekranie pojawia się nawet widok kamerki z wnętrza lodówki). Cel jest prosty – zminimalizować wszelkie zagrożenie. Bezpieczeństwo ogółu za cenę prywatności jednostki. W przerwach między pomocą NASA a współpracą z FBI bohater z lubością podgląda własne dzieci: ciężarną Faith i zbuntowanego Davida. Każde podejrzane zachowanie latorośli kończy się natychmiastową reprymendą ze strony nadopiekuńczego ojca. Jego obsesja kontroli zostaje wystawiona na próbę, kiedy Ziemia – ni stąd, ni zowąd – zostaje zaatakowana przez przedstawicieli obcej cywilizacji.
O Wojnie światów Richa Lee nie da się pisać w tonie całkowicie poważnym. Choć produkcja zadebiutowała na platformie streamingowej Amazona zaledwie kilka tygodni temu, to już owiana jest czymś na kształt legendy. Zero procent pozytywnych recenzji na Rotten Tomatoes, średnia 1.0 w serwisie letterboxd. Widzowie nic sobie jednak z tego nie robią: od momentu premiery Wojna światów znajduje się w ścisłej czołówce najchętniej oglądanych filmów na Prime Video. Dlaczego? Wszystkiemu winne zjawisko tzw. hate-watchingu. Na nasze byłby to pewnie „ironiczny seans” i rzeczywiście taki rodzaj odbioru jest w przypadku Wojny światów jak najbardziej wskazany. Do filmów podchodzi się wówczas z odpowiednim nastawieniem: ogląda się je w towarzystwie dobrych znajomych, oczekując, że będą co najmniej tak złe, jak sugeruje otaczająca je sława. Wszystko to, co w normalnych warunkach budziłoby głęboką irytację i zachęcało do natychmiastowego przerwania projekcji, nagle zaczyna przynosić paradoksalną radość. Od fatalnej gry aktorskiej Ice Cube’a poczynając, a na badziewnych efektach specjalnych, godnych projektów spod szyldu Wakaliwood, kończąc.
Seans Wojny światów jest doświadczeniem iście surrealistycznym, przypominającym – przynajmniej do pewnego stopnia – doświadczenie oglądania cudzego livestreama. Mój redakcyjny kolega, Maciek Niedźwiedzki, ma rację pisząc w swojej recenzji, że kino „nie lubi się z facebookowym interfejsem czy okienkiem Whats Appa”. Dowodzą tego filmy zrealizowane w podobnej do Wojny światów konwencji (Searching, Unfriended) – raczej nieudane, niepotrafiące zaoferować widzom niczego więcej poza ekstrawagancką formą. Projekt Lee przebija je jednak pod każdym możliwym względem. Dziewięćdziesiąt procent filmu składa się ze statycznych ujęć amerykańskiego rapera reagującego na kolejne wydarzenia fabularne. Ice Cube co rusz łapie się za głowę, mamrocze coś pod nosem, aby za moment poderwać się z fotela, krzycząc „Damn!” albo „Oh My God!”. Nie ma się więc co dziwić, że większość z tych ujęć lata już po internecie w formie memów: przerysowane reakcje gwiazdora są zabawne same w sobie, ale w kontekście filmu śmieszą dwa razy bardziej, przede wszystkim ze względu na swoje zabarwienie dramaturgiczne (polecam zwłaszcza reakcję na domniemaną śmierć syna, zagraną w sposób pierwszorzędnie komediowy – Ice Cube wciąż to ma!).
Wiele absurdalnie złych filmów skazanych jest na porażkę już w momencie pitchingu, czego zresztą regularnie dowodzi Ryan George z kanału Pitch Meeting. Wojna światów nie jest, wbrew pozorom, jednym z nich. Pomysł na to, aby pokazać inwazję obcych zapośredniczoną przez ekrany komputerów i smartfonów nie jest złym pomysłem. W końcu wszyscy jesteśmy od ekranów, w mniejszym lub większym stopniu, uzależnieni: nasz sprzęt elektroniczny – czy tego chcemy, czy nie – może okazać się pewnego dnia niemym świadkiem naszej apokalipsy. Największy problem filmu Lee tkwi zatem w realizacji. Całość wygląda jak nakręcona w jeden weekend na Zoomie (zdjęcia powstawały w okresie pandemii) – od projektu półamatorskiego Wojnę światów wyróżnia na dobrą sprawę jedynie obecność profesjonalnych aktorów. Jakość VFX-ów sprawia, że w trakcie seansu można popuścić wodzę fantazji i zacząć zastanawiać się, na co dokładnie zostało przeznaczonych 65 milionów budżetu. Jak wysoko Ice Cube podbił swoją gażę po przeczytaniu scenariusza? Ile kasy pochłonęły wielkie płachty do green screena, będące tłem co drugiej sceny? W żadnym momencie nie czuć tutaj wpompowanych w film pieniędzy. Bardzo często czuć za to co innego: odrażający swąd chamskiego product placementu.
Pamiętacie, jak na początku drugiego akapitu wspominałem o tym, jaka firma stoi za nową wersją Wojnę światów? Cóż, prawda jest taka, że nie musicie: film przypomina nam o tym z częstotliwością rozkręconego miniguna. W sekwencji kulminacyjnej, która z pewnością przejdzie do historii złego kina, nasz protagonista zamawia za pośrednictwem Amazona pendrive’a, którego następnie kurier (jeden z pobocznych bohaterów filmu) dostarcza mu za pośrednictwem firmowego drona. Jakby tego było mało: dron zalicza po drodze dość poważną stłuczkę i ląduje na ulicy do góry nogami. Sytuację ratuje przypadkowy przechodzień, zachęcony do pomocy – to nie żart! – kartą podarunkową do Amazona, opiewającą na okrągły tysiąc dolarów.
Abstrahując już od subtelności, z jaką zaserwowana została tu autopromocja – największym absurdem jest, jak ma się ta reklama do głównego przesłania filmu. Bo tak, zgadliście, Wojna światów jest filmem z bardzo klarownym wydźwiękiem libertariańskim i antyinwigilacyjnym: kosmici przybywają na ziemię, aby ukraść nam drogocenne dane, a pośrednimi winnymi całego zamieszania okazują się firmy i agencje, gromadzące informacje o niczego nieświadomych obywatelach na potęgę. I naprawdę brzmi to jak ponury żart z ust korporacji, która zajmuje się czymś podobnym na porządku dziennym. No ale w szlachetnych rękach Jeffa Bezosa nasze dane są przecież bezpieczne – a w razie inwazji z kosmosu możemy liczyć na armię wyprodukowanych przezeń dronów.