Megaloman, pijak, Szekspir kina. 7 najlepszych filmów ORSONA WELLESA
Trzydzieści pięć lat temu na skutek zawału serca zmarł człowiek, który przy pomocy radia i grupy oddanych aktorów przekonał miliony Amerykanów, że ich ojczyzna została zaatakowana przez najeźdźców z kosmosu; człowiek, który już w wieku ośmiu lat pisał własne skecze teatralne i potrafił cytować Szekspira z pamięci; człowiek, który swoim debiutanckim filmem zrewolucjonizował kino pod względem estetycznym i narracyjnym. Wiele można by jeszcze o Orsonie Wellesie napisać – o jego pełnym rozmaitych sukcesów dzieciństwie, o oryginalnych młodzieńczych pomysłach (takich jak wystawienie Makbeta tylko z udziałem czarnoskórych aktorów – w 1936 roku!) albo o wpływie, jaki wywarł na niemalże wszystkie dziedziny sztuki. Dziś jednak skupimy się tylko na jednym aspekcie twórczości tego wybitnego artysty – na kinie. Przed wami siedem (nie dałem rady wybrać pięciu) najlepszych filmów, które wyszły spod ręki Orsona Wellesa.
7. Pan Arkadin
W tym miejscu równie dobrze mogłaby się znaleźć Dama z Szanghaju, Intruz czy ukończona po latach Druga strona wiatru. Zdecydowałem się jednak wyróżnić Pana Arkadina z jednego prostego powodu – obok Obywatela Kane’a to najprawdopodobniej najciekawszy wizualnie film Orsona Wellesa. Wymyślny kadr goni tu wymyślny kadr, a inscenizacyjna pomysłowość przyprawia o zawrót głowy (w scenie na bujającym się jachcie – być może dosłownie). Dominują ekspresjonistyczne, zaskakujące kąty widzenia kamery, która odkrywa przed nami świat skąpany w mroku i śniegu (najpiękniejsze fragmenty filmu rozgrywają się w trakcie Bożego Narodzenia). Niestety, gubi się gdzieś w tym wszystkim widz – niespecjalnie zżyty z bohaterami, oszołomiony pędzącą na złamanie karku akcją. Wszelkie niedoskonałości Pana Arkadina Welles przypisywał złemu montażowi, twierdząc, że film został „całkowicie spaprany przez montaż, a to, co Dolivet [producent] mi zrobił, było gorsze niż wszystko, co Harry Cohn [inny producent] zrobił Damie z Szanghaju”1.
W efekcie powstały co najmniej cztery wersje montażowe Pana Arkadina, z czego do amerykańskich kin i na DVD trafiła ta najbardziej kaleka, najdalsza od pierwotnych intencji artystycznych Wellesa. Recepcja filmu w ojczyźnie reżysera była fatalna; Pan Arkadin okazał się jedną z największych i najboleśniejszych finansowych porażek w dorobku reżysera, który pracował nad scenariuszem z myślą o komercyjnym hicie. Co innego zaś za oceanem, zwłaszcza nad Sekwaną – „film doczekał się francuskiej premiery w czerwcu 1956 roku – w Bóg jeden wie jakiej wersji – i spodobał się francuskim intelektualistom, którzy jego nieprzeniknioność uznali za mile widziane wyzwanie”2. Kto pamięta ostatnią scenę Końca z Hollywood Woody’ego Allena, ten zapewne uśmiecha się teraz pod nosem.
6. Falstaff
Z Szekspirem Welles mierzył się na przestrzeni swojego życia wielokrotnie, począwszy już od lat dziecięcych. Jak wspomina w swojej książce Janusz Skwara: „Kiedy Orson miał trzy lata, dostał od matki w prezencie pierwszą książkę w życiu. Był nią Sen nocy letniej Szekspira”3. Dzieła słynnego dramatopisarza Welles przenosił na duży ekran trzykrotnie. Dwa razy sięgnął po najcięższe z możliwych kalibrów – Makbeta i Ottela. Za trzecim razem, wyciągając naukę z poprzednich prób, podszedł do materiału źródłowego z większą swadą i swobodą. Efektem okazał się właśnie Falstaff (anglojęzyczny tytuł dosłownie przetłumaczony na polski brzmiałby Dzwony o północy) – oryginalna mieszanka Henryka IV, Henryka V, Ryszarda II i Wesołych Kumoszek z Windsoru.
Welles nie tylko reżyserował, ale również (jak miał w zwyczaju robić dość często) wcielił się w główną rolę, czyli w tym wypadku w sir Johna Falstaffa – krępego, sympatycznego kpiarza, blisko zaprzyjaźnionego z młodym następcą tronu Henrykiem. Ten ostatni jednak, już po objęciu władzy, wyrzeka się swego dawnego towarzysza, doprowadzając tym samym do jego śmierci. Pomimo ponurego zakończenia ton filmu jest raczej komediowy – głównie za sprawą świetnej kreacji aktorskiej reżysera (najlepszej, zaraz obok Hanka Quinlana z Dotyku zła, w karierze Orsona), który centralnym obiektem żartów czyni w Falstaffie swoją pokaźną tuszę. Na jeszcze wyższy poziom wznosi dzieło Wellesa znakomicie zainscenizowana, kilkunastominutowa sekwencja bitwy pod Shrewsbury – dla mnie absolutny kanon, jeżeli chodzi o średniowieczną batalistykę w kinie.
5. Proces
Film, którego szczerze nie znosił mój ulubiony polski krytyk filmowy – Konrad Eberhardt. W swojej książce-eseju Film jest snem dziennikarz napisał: „Porażkę spowodował fakt, że sen w rozumieniu Wellesa musiał być dziwaczny. […] Welles naciskał pedał niesamowitości, grozy, gdy tymczasem akcja Procesu rozgrywa się w najprzeciętniejszych pod słońcem biurach, ciasnych korytarzach, zagraconych pokojach. Proces jako sen jest snem trzymającym się mocno ziemi. Równocześnie jest snem potwornym. Ale ta potworność nie brała się z monumentalizmu wnętrz, a przeciwnie z ich ciasnoty i swojskości”4. Film Wellesa jest jednym z nielicznych przypadków, kiedy nie mogę zgodzić się z tym, co na temat danego dzieła twierdzi Eberhardt. Według mnie Proces jest udanym filmem, który główną siłę czerpie właśnie z odstępu względem literackiego oryginału Franza Kafki – fenomenalnego, a zarazem szalenie niefilmowego pisarza.
Warto zwrócić uwagę na to, co o podejściu do adaptacji Procesu miał do powiedzenia sam Welles: „Jest to film zainspirowany książką, w którym moim współpracownikiem i partnerem jest Kafka, i chociaż starałem się być wierny czemuś, co w moim odczuciu jest duchem jego prozy, chciałem także, żeby to był mój film, ponieważ uważam, że jego powstanie będzie bardziej uzasadnione, jeśli będzie mój”5. Dla mnie monumentalizm Wellesa stanowi interesujący punkt odniesienia względem skromnego stylu praskiego pisarza, świadcząc zarazem o „autorskim piętnie” twórcy Obywatela Kane’a. Jeżeli ktoś zastanawia się, jak mogłaby wyglądać adaptacja Kafki, gdyby reżyser „nie naciskał pedału niesamowitości”, ale twardo trzymał się ziemi, to może obejrzeć Zamek Michaela Haneke – moim zdaniem film zdecydowanie mniej udany od Procesu Wellesa.
4. Wspaniałość Ambersonów
Drugi film w bogatym dorobku Wellesa, pozostający nieco w cieniu swego wybitnie popularnego poprzednika. Wspaniałość Ambersonów amerykański artysta konstruował nie w oparciu o oryginalny scenariusz, lecz posiłkując się popularną powieścią Bootha Tarkingtona. Zanim jednak ekipa mogła wejść na wybudowany za szokującą wówczas kwotę 137 tysięcy dolarów plan (Heylin wspomina, że dekoracje kosztowały więcej niż chociażby rozbudowana scenografia do hitowego Dzwonnika z Notre Dame), Orson Welles zmuszony został do zawarcia ustnej umowy, według której zrzekał się prawa do ostatecznej wersji montażowej. Jakby tego było mało, w trakcie realizacji w RKO zaczęło zmieniać się kierownictwo – wpływy w wytwórni tracił sprzyjający reżyserowi George Schafer. Nową szychą stał się Charles Koerner, który dopilnował, aby ustna umowa zawarta pomiędzy twórcą Obywatela Kane’a i studiem trafiła na papier.
Podpis na dokumencie Welles złożył w przededniu wyjazdu do Rio, gdzie miał poszukiwać lokacji do swojego kolejnego projektu. Jak nietrudno się domyślić, Wspaniałości Ambersonów nie sprzyjało to, że Orson pracował jednocześnie nad innymi filmami – wpierw nad Podróżą do krainy strachu, a potem It’s All True (taki tytuł nosił projekt brazylijski). Według Roberta Wise’a (asystenta reżysera, późniejszego twórcy m.in. Dźwięków muzyki i West Side Story) „Welles reżyserował Wspaniałość Ambersonów w ciągu dnia, a sceny do Podróży do krainy strachu kręcił w nocy, żeby potem wrócić na plan Ambersonów rano i przejrzeć nowy materiał”6. Rozproszona uwaga Wellesa doprowadziła do tego, że na koniec zupełnie stracił on kontrolę nad filmem, który pod dyktando Koernera zmontował właśnie Robert Wise. Niektórzy twierdzą, że we Wspaniałości Ambersonów nie zostało z wizji Orsona praktycznie nic, ale ja nie podzielam tej opinii. Wystarczy przyjrzeć się chociażby znakomitej scenie, w której George, Jack i Fanny dyskutują ze sobą w kuchni. Zastosowana w tym niedługim fragmencie głębia ostrości pozwala dostrzec, że za kamerą znajduje się prawdziwy wizjoner, człowiek wyczulony na plastyczne wartości obrazu. Takich wizualnych perełek jest we Wspaniałości Ambersonów oczywiście znacznie więcej – fantastycznie wygląda chociażby sekwencja zimowej wycieczki automobilem (zrealizowana w opuszczonej lodowni w Los Angeles) albo scena, w której George i Fanny porozumiewają się ze sobą poprzez piętra gigantycznej posiadłości. To właśnie takie momenty sprawiają, że drugi film sygnowany nazwiskiem Wellesa jest, pomimo wszelkich ingerencji bezdusznego studia, dziełem wyjątkowym.
1 C. Heylin, Pod prąd. Orson Welles kontra Hollywood, tłum. Jerzy Kozłowski, Warszawa 2007, s. 339.
2 Tamże, s. 344.
3 J. Skwara, X Muza. Orson Welles, Warszawa 1967, s. 6.
4 K. Eberhardt, Film jest snem, Warszawa 1974, s. 83.
5 C. Heylin, Pod prąd…, op.cit., s. 417.
6 Tamże, s. 145.