WILLOW (2022): Rozkoszna podróż w kraj lat dziecinnych [RECENZJA 1. sezonu]
Dzięki uprzejmości Disney+ miałam okazję zobaczyć nie tylko pierwsze dwa odcinki, lecz niemal cały sezon serialu Willow, który zadebiutował na platformie Disney+ 34 lata po premierze legendarnego fantasy zrodzonego w wyobraźni George’a Lucasa. I muszę przyznać, że opowieść o przygodach dzieci Sorshy i Madmartigana oraz ich towarzyszy nie tylko sprawnie wykorzystuje elementy znane z pierwowzoru, ale też funduje wychowanym w latach 90. widzom fantastyczną podróż do lat dzieciństwa. Serial Jonathana Kasdana nie ma absolutnie nic wspólnego z Pierścieniami władzy, Rodem smoka czy Wiedźminem Netflixa. Blisko mu za to do Baldur’s Gate, Lochów i smoków (1983), Xeny: Wojowniczej księżniczki, Drużyny pierścienia czy nawet Gwiezdnych wojen. Jeśli więc zdarza wam się tęsknić za czasem spędzonym w Zapominanych Krainach, po którym zasiadaliście przed telewizorem, by śledzić przygody Xeny, koniecznie sięgnijcie po serial Willow.
Lucasfilm przedstawia
Serial Willow to kontynuacja filmu o tym samym tytule, którego twórcą był George Lucas. Akcja rozgrywa się ok. 20 lat po wydarzeniach z filmu. Misji ratowania jednego człowieka, a przy okazji całego świata, podejmuje się tym razem córka królowej Sorshy i zaginionego Madmartigana. W realizacji celu wspiera ją bardzo nietypowa drużyna, do której należą m.in. Elora Danan we własnej osobie i stary dobry Willow.
Twórca Gwiezdnych wojen nie miał nic wspólnego z nowym tytułem Disney+, poza oczywistym faktem, iż jest twórcą uniwersum, o którym opowiada serial. Willow z 2022 roku zawiera jednak szereg elementów, dzięki którym od razu wiadomo, że mamy do czynienia z produkcją Lucasfilm. I nie mam nawet na myśli powtarzających się motywów czy stroju Elory Danan w jednym z ostatnich odcinków (który jest cudnym nawiązaniem do charakterystycznego ubioru Rey). Najważniejszy związek Willow ze Star Wars to ograniczenie CGI do niezbędnego minimum. Kiedy śledzimy podróż bohaterów, nie przyglądamy się wygenerowanym komputerowo pejzażom. Autentyczność lokacji, w których zbudowana została scenografia, jest wręcz namacalna i niesamowicie cieszy oko zmęczone produkcjami kręconymi na green screenie. Tym milej się to ogląda, że widok grupy śmiałków wędrujących przez malownicze równiny, wzgórza i lasy w stronę krainy opanowanej przez siły zła przywodzi na myśl inną drużynę… Tę, która pokonywała niegdyś trasę od Shire aż do Mordoru, goszcząc po drodze – tak jak bohaterowie Willow – u przedstawicieli różnych ras i plemion. Jakie to szczęście, że w 2022 roku jednak udało się wypuścić serial, który budzi tak ciepłe skojarzenia z trylogią Jacksona!
Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę
Skoro jesteśmy już przy porównaniach, Willow ma też wiele wspólnego ze starymi dobrymi RPG-ami. W Baldur’s Gate pierwszą towarzyszką gracza była przyjaciółka z jego rodzinnej osady, która wybiegała za nim w niebezpieczny świat bez żadnego przygotowania. W serialu Kasdana znajdziemy odbicia tego pomysłu. Znajdziemy też fabułę opartą na kolejnych questach i odkrywaniu nieznanych obszarów mapy świata oraz niezwykle istotną rolę dynamiki między członkami drużyny. A ta jest w Willow naprawdę wyjątkowa, gdyż na wspólną misję wyruszają: wojownicza księżniczka Kit (Ruby Cruz) i jej oddana przyjaciółka Jade (Erin Kellyman), świeżo wypuszczony z celi bandyta o ciętym dowcipie i tajemniczej przeszłości (mój absolutny ulubieniec Amar Chadha-Patel), zahukany przyszły król (jak zawsze świetny Tony Revolori), wiekowy rycerz (Simon Armstrong) i pomoc kuchenna (Ellie Bamber). Wkrótce dołącza też do nich tytułowy bohater (Warwick Davis).
Ten dziwacznie zmiksowany zestaw jest największym atutem serialu Willow. Główni bohaterowie już w pierwszym odcinku budzą ogromną sympatię i zdobywają zaangażowanie widzów. Z czasem okazuje się, że nie tylko były więzień skrywa mroczne sekrety, lecz tak naprawdę każde z nich ma za sobą trudną przeszłość i boryka się ze swoimi demonami. Momentami trudno nawet ocenić, po czyjej stoją stronie. Zawodzą nas, zaskakują i zwodzą, ale rzadko bywają nudni. Wielka w tym zasługa zarówno obsady, która w większości – jak to w raczkującym fantasy bywa – składa się z mało znanych twarzy. Ale oczywiście także scenarzystów, którzy stworzyli wachlarz postaci bardzo charakterystycznych, ale w żadnym wypadku stereotypowych.
Kit: Wojownicza księżniczka
Takie nietuzinkowe podejście do postaci, szczególnie kobiecych, to spuścizna po filmie z 1988 roku. Choć Willow nie dokonał takiej rewolucji w kinie jak Gwiezdne wojny czy Władca pierścieni, pod wieloma względami był to film progresywny. Począwszy od faktu, że plemię Nelwynów było grane przez grupę niskorosłych aktorów (a nie zmniejszanych wizualnie aktorów wysokich), na przedstawianiu kobiet skończywszy. Wszystkie królowe, wojowniczki i czarodziejki w niczym nie ustępowały swoim męskim odpowiednikom, a ich role nie ograniczały się do wzdychania i czekania na ratunek. Nie były też seksualizowane. Miały własne pozamatrymonialne cele i pragnienia, ważniejsze od romansów sprawy na głowie, a na polu bitwy nie występowały w szpilkach i wydekoltowanych sukienkach. W latach 80. bardzo niewiele aktorek mogło liczyć na takie role w kinie rozrywkowym.
Twórcy serialu nie zaprzepaścili tego, czemu 34 lata temu ton nadali Lucas i Howard, a do pełnokrwistych bohaterek na pierwszym planie dodali jeszcze świetnie poprowadzony wątek LGBT. Świetnie, bo w zupełnie naturalny i niewymuszony sposób – dokładnie tak, jak zwykło się prowadzić w takich historiach wątki damsko-męskie (fani Xeny i Gabrielle – wreszcie się doczekaliśmy!). Główny romans heteroseksualny został zaś dla odmiany przedstawiony w sposób ironiczny i nietuzinkowy, co stanowi kolejną sprawną ucieczkę od kliszy.
W krainie, gdzie zaległy cienie
Takiego przewrotnego podejścia znajdziecie w Willow znacznie więcej. Sporo tu też humoru, który nadaje całości lekki i łobuzerski klimat. Decyzja, by stery powierzyć scenarzyście solowego filmu Hana Solo, okazała się, jak widać, słuszna (tak, należę do grona osób, które lubią film Han Solo: Gwiezdne wojny – historie). Willow potrafi bowiem rozbawić, a jednocześnie trzymać w napięciu, zmylić tropy, wzbudzić niepokój, poruszyć, wystraszyć i oddać hołd ikonicznym postaciom (niestety, jednej z najważniejszych nie udało się pojawić na ekranie, nie brakuje jej jednak w opowieści). Szczególną uwagę warto zwrócić tutaj na straszydła, które są zrealizowane tak fenomenalnie, że budzą grozę nawet u dorosłego widza. Są też świetnym przykładem wspomnianego wcześniej idealnego dawkowania CGI, które jest tylko dodatkiem do świetnej charakteryzacji i umiejętności aktorów.
Czy wszystko to oznacza, że uważam Willow za serial idealny? Absolutnie nie. Daleka jestem od stawiania go na jakimkolwiek podium i przyznawania mu najwyższych not. Serial Kasdana ma swoje mankamenty. Dla przykładu – covery rockowych hitów są świetne, ale trochę trudno zrozumieć, dlaczego pojawiają się w trakcie napisów końcowych w serialu fantasy, który mimo wszystko nie prowadzi z widzem żadnej metatekstualnej gry. Poza tym cieszy mnie niezmiernie, że Willow budzi sentymenty, ale momentami aż za bardzo przypomina produkcje o czarach i magii sprzed 30 lat lub liczące tyle samo lat RPG-i.
Jestem przekonana, że miłośnicy postępu technologicznego i przeciwnicy postępu społecznego zganią Willow dokładnie za to, za co ja ten serial pochwaliłam. Fani filmu Howarda pewnie też będą mieli swoje uwagi – tak do serialu, jak i do tekstu. Cóż mogę na to odpowiedzieć? Tylko tyle, że czasem warto nie spodziewać się zbyt wiele i dać się ponieść najzwyklejszej baśni, by przypomnieć sobie magię czasów, gdy miało się 12 lat. Ja tak zrobiłam i absolutnie nie żałuję.