TOMB RAIDER. Co tu się odjegrało?
W grze Tomb Raider towarzyszyliśmy młodej Larze Croft w wyprawie na wyspę Yamatai, gdzie setki lat temu panowała pierwsza historyczna władczyni Japonii – Himiko. Naszymi przeciwnikami byli kultyści (akcja działa się w Smoczym Trójkącie, więc byli to po prostu rozbitkowie, którzy modlili się do Słonecznej Królowej, wspomnianej Himiko) oraz Oni – demony rodem z japońskiego folkloru. Rise of the Tomb Raider zabierał nas natomiast na Syberię, gdzie musieliśmy odnaleźć mityczne miasto Kitież, zanim dotrze do niego Trójca – zakon planujący przejąć władzę nad światem. Choć rozgrywki w obu przypadkach były dość liniowe, napisane przez Rhiannę Pratchett (córkę TEGO Pratchetta) historie zdobyły szerokie uznanie wśród krytyków i graczy. Przy takim materiale wyjściowym oraz stumilionowym budżecie mogliśmy więc oczekiwać, że czeka nas niesamowita przygoda. Nie czeka.
Podobne wpisy
Z niewiadomych mi przyczyn postanowiono obie te historie połączyć w jedną, zabijając przy tym potencjał każdej z nich. Pozbyto się właściwie wszystkiego, co było istotne, w zamiast oferując banalną opowieść o wyprawie na wyspę Yamatai, gdzie Trójca poszukuje grobowca Himiko, by wykorzystać na globalną skalę jej mityczne zdolności do szerzenia śmierci. Sztampa, lenistwo i wyraźne braki warsztatowe u niedoświadczonych scenarzystów – Genevy Robertson-Dworet (kobieta-zagadka. Tomb Raider to jej debiut, lecz jeszcze przed jego premierą rozpoczęła pisanie scenariuszy do sześciu innych wysokobudżetowych tytułów, między innymi Captain Marvel), Evana Daugherty’ego (Królewna Śnieżka i Łowca, Wojownicze żółwie ninja) oraz Alastaira Siddonsa (jedyny scenariusz – Trespass Against Us). Wszystko idealnie dopełniają durne dialogi, będące popłuczynami po Indianie Jonesie – rzuca się to w oczy zwłaszcza podczas scen w grobowcu, gdzie zupełnie bez pomysłu próbowano wplątywać w wypowiedzi bohaterów grę słów czy żarty. Brakowało mi tylko wielkiej kuli, przed którą Lara mogłaby uciekać, oraz małego, irytującego Azjaty, który w tej sytuacji byłby jedynym źródłem elementów humorystycznych.
Byłbym niesprawiedliwy, uznając ten film za totalną porażkę. Nowy Tomb Raider ma bardzo dobre momenty, ale nikną one pod stertą scenariuszowych wtop i nie do końca przekonującego mnie CGI – być może w IMAX-ie miałbym możliwość wtopić się w ten świat bardziej, nie zwracając przy tym uwagi na głupoty. Gracze? Mogą ten film docenić lub znienawidzić tak, jak właściwie wszystkie inne ekranizacje gier – to kwestia indywidualnej tolerancji na nieszczególnie udane zabiegi gameplayowopodobne. Z kolei osoby liczące po prostu na film przygodowy raczej się wynudzą. Tomb Raider nie oferuje niczego, czego wcześniej już byśmy nie widzieli. Wtórność scen, sekwencji czy nawet dialogów bije po oczach tym mocniej, że nie zapożyczono ich z głową, a jedynie dla samego faktu zapełnienia dwugodzinnej produkcji „akcją”. Sugerowałbym więc kolejny seans którejkolwiek z odsłon przygód Indiany Jonesa – nawet Królestwo Kryształowej Czaszki wypada na tle Tomb Raidera całkiem zjadliwie.
Ostatnią z rzeczy – dosłownie ostatnią – które wymagają komentarza, jest scena po napisach. Zastanawia mnie, czy jej znaczenie jest zupełnie marginalne, czy jest to próba zasygnalizowania widzom, że koniec z grami, a (potencjalna) kolejna odsłona pójdzie już w kierunku podobnym do tego, co oglądaliśmy w Tomb Raiderach z Angeliną Jolie? W tym świetle może lepiej, by MGM, Warner Bros., Square Enix i GK Films rzeczywiście rozważyły zabicie tego projektu, zanim złoży jaja.