THE IMAGE BOOK
Zaznaczę na samym początku. Ocenę 5/10 wylosowałem. Uczciwie postawiłem na przypadkowość. Ta sama losowość musiała rządzić twórczym procesem Jeana-Luca Godarda. The Image Book nie jest filmem. Nie należy do tej kategorii dzieł kultury, które mogą podlegać jakiejkolwiek ocenie. Trudno obraz Godarda z czymś porównać, zmierzyć i sklasyfikować.
Droga czytelniczko, drogi czytelniku. Widzieliście już The Image Book. Znacie ten film doskonale. Oglądacie go każdego dnia, jadąc w wypchanym do pełna tramwaju. Do jednego ucha docierają do was poranne wiadomości z radia. W drugim słyszycie rozmowy pozostałych pasażerów. Tło stanowią uliczny szum i zestaw przypadkowych pisków, zgrzytów i uderzeń. Dodatkowo w rękach trzymacie smartfony – okna na cały świat. Przeglądacie fragmenty filmów na YouTubie (filmik z kotami, brytyjska rodzina królewska, migracja zwierząt w Afryce, bombardowania w Syrii, kulisy afery Watergate, kolejne protesty gdzieś-gdziekolwiek przeciw czemukolwiek), scrollujecie instagramowe zdjęcia i obojętnie przejeżdżacie przez facebookową tablicę. Na kolanach trzymacie gazetę. Przeskakujecie wzrokiem po akapitach, fotografiach, wynikach sportowych, zerkniecie na reklamę proszku do prania i wyniki loterii. Za oknem widzicie plakaty filmowe i wielkie billboardy z hitami TVN-u, loga Żabki oraz budzących się ze snu bezdomnych. Spacerujące psy, spadające liście i przewrócony kosz na śmieci.
Teraz przerzućcie to całe audiowizualne doświadczenie na kinowy ekran. Zlepcie ze sobą każdy z tych elementów. Nie starajcie się jednak nadać temu kolażowi jakiegokolwiek sensu. Nie kierujcie się logiką, nie szukajcie jakichkolwiek podobieństw ani jaskrawych różnic. Wrzućcie wszystko do jednego kotła, dolejcie farby (dowolne kolory), dodajcie w edycji filtry i wylejcie na dużą, białą kartkę. W żadnym wypadku nie musi to też być celowe rozlanie. Możecie to wiadro postawić na ruchliwym chodniku i poczekać, aż jakiś przechodzień niechcący je potrąci. Nie przejmujcie się, jeśli w trakcie tego performance’u zacznie padać deszcz. Efekt i tak będzie identyczny. Bez żadnych przeszkód stworzycie swoje The Image Book. Osiągniecie dokładnie to samo co Jean-Luc Godard. Będziecie jak Jean-Luc Godard.
Zazwyczaj unikam tworzenia negatywnych definicji, ale by oddać sprawiedliwość The Image Book, należy napisać nie tylko, czym ten film jest, ale także czym nie jest. Film Godarda nie jest dokumentem. Nie relacjonuje żadnego konkretnego wydarzenia czy rozpoznawalnych zjawisk, nurtów albo tendencji. The Image book nie jest reportażem, nie jest filmowym esejem. Kolejnych obrazów nie łączy przewodnia myśl, nie spaja ich jakikolwiek powracający wątek: czy to w wyświetlanych na ekranie słowach, grafikach, fragmentach filmów (często przerywanych przez czarne tła), zdjęciach psów, krów i kotów. Image Book pewnie najbliżej do kina-impresji. Impresji zrobionej na ślepo. Traktującej o wszystkim i o czymkolwiek.
Podobne wpisy
Dodam jeszcze to, co oczywiste. The Image Book nie ma fabuły, nie ma historii, nie ma aktorów, nie ma dramaturgii. Jest anarracyjnym, aideologicznym, apolitycznym dziełem-niedziełem. Byłbym tak samo bezradny i pozbawiony narzędzi, gdybym musiał recenzować albo analizować film nagrany przez przypadkowo włączoną na półtorej godziny kamerę w telefonie. Losowo rejestrującą wszystko wokół. Co by było, gdyby pod czymś takim podpisał się wielki, znany na całym świecie reżyser? Stop. To nie musi brzmieć tak hipotetycznie. Bo to się już stało. Mamy przecież The Image Book.
Jeśli Jean-Luc Godard chciał wykonać eksperyment, to nie odniósł sukcesu. The Image Book nie przynosi bowiem żadnych wymiernych rezultatów. Efektów, które dałoby się do czegokolwiek odnieść. Może francuski reżyser stworzył to cinema-bricolage wyłącznie dla siebie? Tylko on odnajduje wzór w tym potoku symboli i znaków. Wtedy The Image Book byłby filmem spełnionym. Kinem zrobionym do szuflady. Kinem, którego jedynym widzem powinien być tylko jego twórca.