YOMEDDINE. Baśń tysiąca i jednej biedy
Niezaprzeczalną zaletą czołowych międzynarodowych festiwali jest to, że starają się dogodzić wszystkim – to znaczy, że programerzy biorą pod uwagę dorobek filmowców z nawet najdalszych zakątków świata i zupełnie nieoczywiste tytuły. Dzięki temu uczestnicy 71. edycji festiwalu w Cannes mieli okazję obejrzeć maleńką egipską produkcję, która jest tak blisko życia, jak tylko kino może być. Yomeddine. Podróż życia to zrealizowana z niemal dokumentalną wiarygodnością opowieść o – w dużym uproszczeniu – poszukiwaniu swojego miejsca na Ziemi.
A.B. Shawky nie jest filmowcem uznanym nawet w swoim rodzinnym kraju – dotąd nakręcił tylko trzy krótkie metraże, pełniąc niemal każdą funkcję na planie podczas pracy nad nimi. Nietrudno zgadnąć, że Yomeddine nie był najbardziej oczekiwanym tytułem w ubiegłorocznym canneńskim konkursie – a jednak był sporą niespodzianką. Kameralny, zrealizowany z pomocą naturszczyków pełnometrażowy debiut Shawky’ego to opowieść o Beshayu, żyjącym w zapomnianej przez świat kolonii trędowatych w Egipcie dojrzałym mężczyźnie, który po doświadczeniu osobistej tragedii postanawia odnaleźć członków najbliższej rodziny. Beshay trafił do kolonii wiele lat temu i choć jego choroba ustąpiła, pozostawiła po sobie ślady w postaci zdeformowanej twarzy i powykręcanych kończyn. Gdy bohater zostaje zupełnie sam, wyrusza w pozornie niemożliwą do odbycia podróż przez Egipt, w której towarzyszy mu zaprzyjaźniony chłopiec Obama, nazwany tak na cześć amerykańskiego prezydenta. Ta wyprawa okazuje się twardym zderzeniem z rzeczywistością dla obu bohaterów, ale pozwala im nauczyć się wiele o prawdziwym świecie i o tym, co jest najważniejsze w chwili największej biedy.
Yomeddine to historia zbliżająca się do życia najbardziej, jak to możliwe – stawiając na naturszczyków i lokalizacje z głębokiej egipskiej prowincji, Shawky stworzył niemal fabularyzowany dokument. Wybierając protagonistę, na którego widok – nie oszukujmy się – większość z nas najpewniej odwróciłaby wzrok, reżyser niejako zmusza widza do wyjścia poza strefę komfortu i dostrzeżenia piękna tkwiącego pod zdeformowanym fizys Beshaya. Główny bohater to prosty, może nawet prymitywny człowiek, ale kierujący się jasnymi, szlachetnymi zasadami. Prostota życia jest w Yomeddine największą wartością, której nie potrafią przysłonić nawet największe przykrości, jakie spotykają bohaterów w tej niesamowitej podróży. Film Shawky’ego pozwala nam wejrzeć nie tylko w inną kulturę, nie tylko w rzeczywistość napędzaną potworną biedą, ale też w świat nieskomplikowanych, pierwotnych zasad, zgodnie z którymi żyje Beshay. Dysponując zapewne znikomym budżetem, reżyser Yomeddine stworzył współczesną baśń, wypełnioną postaciami prawdziwszymi niż niejeden bohater filmu dokumentalnego. To też świetnie sfotografowane kino drogi, pozbawione efekciarstwa, które zostało zastąpione najprostszymi środkami wyrazu i materią fabularną dostarczoną przez życie.
Dotknięty trądem Beshay to człowiek, którego los nie oszczędził – odebrał mu rodzinę, zdrowie i możliwość funkcjonowania na łonie społeczeństwa. Niczym biblijny Hiob przyjmuje on każdy cios, ucząc się życia z ułomnościami i w niegodnych warunkach. Takie małe, kameralne, bliskie rzeczywistości filmy są nam wszystkim potrzebne, byśmy nie zapomnieli, czym jest człowieczeństwo. Nam, polskim widzom, wypada tylko cieszyć się, że także tak nieoczywiste i ważne dzieła filmowe trafiają do naszych kin.