TESTOSTERON (2007)
Do Testosteronu podchodziłem więc sceptycznie, ostrożnie, jakbym zza rogu budynku wystawiał hełm na kiju, spodziewając się strzału wrogiego snajpera. I… nic się nie stało. Podczas seansu nie trafiła mnie żadna kula, nawet rykoszet. Nawet nie musiałem wołać medyka, żeby mnie na noszach wyniósł z sali, z diagnozą zdegustowania kolejnym polskim filmem i owładniętego maniakalną żądzą odzyskania pieniędzy za bilet. Jak się okazało, siedziałem przez cały seans cały i zdrowy, z ogromną przyjemnością chłonąc film. A ze mną moja kobieta i cała sala (obsadzona do ostatniego fotela), wszyscy żywiołowo reagujący na piekielnie dobre dialogi dobiegające z głośników. Już po kilku minutach seansu wiedziałem, że nie wybuchnie żadna mina, że reżyser niczego nie spieprzy, że można mu zaufać, że nie dokona zrzutu beznadziei i średniactwa, że nie zbombarduje swojego filmu i nie zamorduje fenomenalnie napisanych postaci. Było więc bezpiecznie, oczywiście nie tak jak podczas wiercenia zębów Dustina Hoffmana w Maratończyku. Bezpiecznie na sposób filmowy. Można było dać się ponieść, zatapiając w opowiadaną historię. Można było doskonale bawić się na polskim filmie. Nie wierzę, że to ja i bez pistoletu przystawionego do głowy napisałem poprzednie zdanie.
Siedem. Na tyle postaci rozpisano ten komediodramat. To w fabule cholernie ryzykowna liczba postaci. Jak na razie tylko Samurajom i Wspaniałym w takiej liczbie udało się odnieść wielki sukces. Sprawić, aby każda z siedmiu postaci wnosiła coś do fabuły i jednocześnie sama opowiadała ciekawą historię jest zadaniem trudnym. Ale Saramonowiczowi i jego aktorom się to po prostu udało. Każdy z panów żywo uczestniczy w akcji filmu, dokładając swoje elementy do fabularnej układanki. Pełno jest w filmie retrospekcji, przepraw miłosnych, których wspomnienie noszą w sobie bohaterowie. A każda z tych krótkich wspominek to malutkie perełki. Dialogi, dialogi i jeszcze raz dialogi. Choć usiane “kurwami” i “sukami” – paradoksalnie stanowią mistrzostwo wdzięcznego przeklinania. Bywa, że bluzgi w polskich filmach są nie do strawienia (vide Grabowski w Dublerach). W Testosteronie podane są w sposób taki, że chce się więcej. Zasługa w tym przesympatycznych aktorów i galerii zakręconych postaci, jakie stworzyli.
Podczas… połowicznie udanego wesela, panowie aż kipią od emocji, spowodowanych przeważnie przez – jakże by inaczej – kobiety. Cały film aż buzuje od szokujących wyznań, odkrywanych tajemnic, wzajemnych powiązań pozornie niepowiązanych bohaterów. Taśma filmowa aż trzeszczy od nadmiaru pozytywnego napięcia, humoru, od pokręconych relacji między postaciami. Z przefajnych dialogów wyłania się obraz grupki facetów, w taki czy inny sposób skrzywdzonych przez kobiety. Filozoficzne i poważne dysputy na temat testosteronu i porównywania ludzkich zachowań seksualnych do zachowań zwierząt przeplatają się z konkursem “kto ma większe jaja”, piciem na umór i śpiewaniem hitu piosenki chrześcijańskiej “Jezus, Jezus”. I to wszystko jest tak sprawnie rozpisane, tak profesjonalnie podane i tak genialnie zagrane (nie będę się zachwycał nad każdym z aktorów z osobna, bo nie starczyłoby czcionki w Wordzie), że 120 minut seansu – niesamowicie długo jak na komedię – upływa niepostrzeżenie. Radzę jedynie zastanowić się początkującym parom, zanim wspólnie udadzą się na ten film. Gorzkie prawdy na temat stosunku kobiet do mężczyzn, stosunku mężczyzn do kobiet i stosunku między nimi leją się z ekranu nieprzerwanym ciurkiem. Jest tu nawet rozwinięcie słynnego dialogu z Krolla o tym, że “wszystkie kobiety to k…y” – tu jednak dialog ten idzie o krok dalej, bo poza wyłączeniem z tej zasady matek i żon głównych bohaterów, jeden z nich wyłącza także swoją ciotkę. No więc panowie – jeśli macie zamiar wybrać się na Testosteron ze swoją piękniejszą połową to bądźcie przygotowani na to, że po seansie zostaniecie wypytani, jak wierni jesteście, skoro 70% partnerów – według statystyk podanych w filmie – zdradza.