SWINGERSI. Czas coś zamieszać w swoim życiu
Swingersowanie to dla mnie trochę niepojęta, mocno boomerska albo ciekawostkowa sprawa: przychodzi na nią chęć albo po pięćdziesiątce, albo od zawsze tkwi w nas potrzeba wypróbowania takiej erotycznej transgresji. I w porządku, człowiek może wszystko, co mu tylko przynosi szczęście, a granica przyjemności kończy się tam, gdzie pojawia brak zgody partnera. Pytanie tylko – czy jako widz naprawdę muszę to oglądać? A co, jeśli temat imprez swingerskich został przez popkulturę przemielony tak mocno, że już nie ma co opowiadać, szczególnie w amerykańskim kinie lat 80. i 90.? Na szczęście autorska komedia Andrejsa Ekisa nie rzuca się na definiowanie oraz socjologiczny komentarz. W sumie robi niewiele, oprócz kilku prób rozbawienia.
Już sama konstrukcja opowieści narzuca ton anegdoty. I tutaj przychodzi pierwsze zdziwienie: Swingersi nie są tym, czym się zapowiadali. Otóż perypetie głównych bohaterów, a raczej par decydujących się na “swing”, prowadzone są sprawnie, ale nie są to losy przeplatające się, jak ukazuje to typowo polski plakacik z białym tłem i wesołą gromadką modnych obecnie aktorów leżących obok siebie. Cały skład aktorski w łóżku i “każdy z każdym” niczym w arcydziełach różowego kina z Niemiec? Nic z tych rzeczy! Wątki prowadzone są symultanicznie, obok siebie, a losy niektórych osób w ogóle się nie przeplatają.
Mamy więc segmenty dotyczące życia młodej pary, w której ona marzy o miłości wyjętej z powieści typu Pięćdziesiąt twarzy Greya (swoją drogą lepiej fabule zrobiłoby mrugnięcie okiem do fanów literatury Blanki Lipińskiej, wtedy komentarz wydawałby się bardziej soczysty), a jej mężczyzna woli grę na konsoli. Kolejna para to influencerzy, którzy prowadzą wojnę o lajki, a w ich życie wkrada się pustka. Poznajemy też trójkę ludzi, którzy decydują się na drastyczne zmiany w swoim życiu seksualnym. Trzy segmenty, o wiele więcej wątków, a zero konkluzji, jak gdyby każda perypetia była oparta na zasłyszanej opowiastce. Wszystkie te warstwy napisane są z jako takim sercem, ale bez pomysłu na całość, która mogłaby się w pewnym momencie zazębić.
Wszystkie te pary łączy poza tym stary motyw złośliwej złotej rybki, czyli uważaj, o czym marzysz, bo możesz to otrzymać. Jest to rzecz jasna popis dla aktorów, którzy w większości obsadzeni są w rolach szytych dla nich na miarę, ale komediowość nie wypada tutaj zaskakująco. Tam, gdzie spodziewamy się, jak to wszystko się potoczy, przebieg jest identyczny jak w naszych oczekiwaniach, a w momentach, które komentują alkowę współczesnych Polaków, film przyśpiesza w kierunku gagów. Najbardziej wygrywa na tym Misiek Koterski, któremu przyszykowano postać pisaną pod niego. Jego bohater to szczery, pogodny i swój chłopak, kiedy Tomasz Oświeciński wciela się w człowieka nieco innej natury niż kinie Patryka Vegi. Jeden dostaje garnitur szyty na miarę, drugiemu próbuje się poszerzyć aktorskie emploi, a w tym przypadku finalnie wygrywa jednak zachowawczość, bo Fabian według interpretacji Koterskiego to postać, w którą łatwiej uwierzyć, a Oświeciński wierci się i pajacuje, a nic z tego nie wynika.
Cała zresztą brygada aktorska to brak wpadek castingowych, ale i objawień: Królikowski potwierdza, że jest jednym z ciekawszych aktorów swojego pokolenia, Czeczot prezentuje nam kogoś zupełnie innego niż w Zenku, a Joanna Liszowska oraz Ilona Ostrowska pokazują dwie strony poszukującej spełnień kobiecości. Sporo zresztą w tym filmie zbudowano na kontraście, który może wydawać się lenistwem scenopisarskim.
Wiele zresztą rzeczy w filmie Ekisa jest zachowawczych i mało odważnych, choć objawia się tutaj casus Planety Singli, w której ani razu nie zostaje przekroczona granica dobrego smaku i można bawić się całkiem nieźle, jeśli porzuci się poszukiwanie objawień. W tego typu kinie obniżonych oczekiwań zaskakujące jest to, że umiejętności reżyserskie weryfikowane są samopoczuciem aktorów. Ekipa Swingersów bawiła się chyba planie całkiem nieźle, a odrobina tej szczerości oraz chemii rzutuje na całość. Niemęczącą, przeciętną, nie mającą aspiracji komentatorskich w temacie życia seksualnego, ale o wiele bardziej wysmakowaną niż choćby 365 dni.