ŚWIADEK MIMO WOLI. De Palma Goes to Hollywood
Powstał “zszywak”, który w mniej wprawnych rękach rozpadłby się na kawałki. De Palma wypełnia go energią, wyraźną radością tworzenia i bezbłędnym warsztatem. Doskonałe wyczucie rzemiosła wynosi niektóre sceny do poziomu prawdziwej petardy (szarpiąca nerwy sekwencja, w której bohater biegnie ratować piękność spod wiertła). Bo nawet wiedząc, że Świadek mimo woli to kapiszony, bryzgi keczupu i silikon – mimo wszystko chwilami siedzimy na krawędzi fotela. Tytuł spełnia więc podstawowe zadanie dreszczowca, pozostając jednocześnie ironiczną odpowiedzią na gatunek.
De Palmy nie interesuje świat za oknem; jego interesuje wspomniane Okno na podwórze – i milion innych filmów, a nawet więcej: kino samo w sobie. Jest to więc inteligentny, przemyślany przerost formy nad treścią. Niemalże destylat formy. Ale – i należy zaznaczyć to wyraźnie – treścią, jak i budulcem dla tego uroczego i pełnego serca żartu jest właśnie kino. Dostajemy naprawdę niegłupią rozrywkę, choć wiele osób pewnie uzna Świadka mimo woli za szczyt absurdu. Jest wielce prawdopodobne, że będą to te same osoby, dla których “Bondy” są nieznośne, bo urągają prawom fizyki, psychologii i fizjologii.
Podobne wpisy
Prawdą jest, że scenariusz filmu jest rzeczywiście pomysłowy i trzyma się swojej wewnętrznej logiki. Przy okazji – w przeciwieństwie do współczesnych thrillerów – obraz nie epatuje mrokiem, chłodem i zobojętnieniem świata przedstawionego. Jest to na pewnym poziomie Zagubiona autostrada, ale w wersji light; raczej igraszka z dreszczykiem niż skok na główkę w gęste mroki. I całkiem przytomne wykorzystanie faktu, że każdy kinoman jest w jakimś sensie zapalonym podglądaczem.
De Palma był wtedy na fali, i to czuć. Film prowadzony jest pewną ręką, z – to nie oksymoron – wyczuciem w kreowaniu przesady. Poza tym to zwyczajnie wyborowa rozrywka, sfilmowana gładko, z gracją i znawstwem branży rozrywkowej. Oraz topografii L.A. – bo twórcy zapraszają nas na przechadzkę po kapitalnych miejscówkach, począwszy od realnie istniejącej budki z hot-dogami (w kształcie hot-doga) po miejski akwedukt i galerie handlowe dla ludzi z niecodzienną zasobnością portfela.
Wizualnie jest nieźle. Kamera porusza się elegancko, długimi jazdami. Gdy trzeba, potrafi zdecydowanie przyspieszyć. Brak efektów komputerowych i pirotechnicznych właściwie tylko cieszy. Muzyka Pino Donaggia to praca tak bombastyczna i melodramatyczna, że nie chcę jej usłyszeć już nigdy więcej poza obrazem, ale w filmie działa, jak trzeba. No i nie można zapomnieć o Melanie Griffith – właściwa osoba z właściwą fryzurą, żebyśmy jeszcze mocniej poczuli ducha lat 80.
Świadek mimo woli ma w sobie klimat nocnej eskapady w nieznane. Wciąga. Zaskakuje. Jest produkcją niecodzienną i niejednorodną. Twórcy nie dali nam arcydzieła ani filmu przełomowego; czymś takim – w ramach bardziej radykalnego sparzenia konwencji – miało stać się dopiero za jakiś czas Pulp Fiction. Ale propozycja De Palmy to pyszna zabawa. I dowód na to, że postmodernizm w kinie nie narodził się wraz z przybyciem Lyncha czy Tarantino, który zresztą ubóstwia twórczość starszego kolegi.
Składa się to wszystko na małą filmową przyjemność z rodzaju tych, które wcale nie powstają tak często, jak powinny. Świadek mimo woli jest jak dobrze przemyślany drink – orzeźwiający, efektownie przystrojony palmą, z kostkami lodu, i pewnie coś w nim rozpuścili, ale tym lepiej.