SPACE CADET. Twardzi fani science fiction przy tym filmie zmiękną [RECENZJA]
Potrzeba 100 000 lat świetlnych, żeby przelecieć naszą Galaktykę, więc kto by się przejmował ludzkimi dekadami. I tak lekko do tematyki science fiction podchodzi Space Cadet albo po polsku – nie wiedzieć czemu – Nowa w kosmosie. Najnowsza produkcja Amazona z Emmą Roberts w głównej roli przypomina trochę komedię romantyczną, a zdobywanie wszechświata jest tłem dla perypetii emocjonalnych bohaterki. Bardziej to fiction zatem, a nie science, ale to tylko pozory, bo paradoksalnie więcej się z filmu dowiemy o lotach kosmicznych niż z uchodzących za SF Avengers. Prime Video wypuściło komedię o tym, jak zostać astronautką, ale tak lekką, że można ją oglądać przy obiedzie. Nie sądzę, żeby pod jej wpływem pojawiło się więcej podań o pracę w dziale HR NASA, niemniej gatunek SF przez to nie ucierpi, a może nawet zyska więcej luzu, gdy będą się pojawiać takie produkcje, które traktują kosmos, fizykę i eksplorację wszechświata jako normalny element codziennego życia. Tak właśnie najpewniej tworzona w wyobraźni fikcja przemieni się w stosowaną w praktyce naukę, a gatunek SF ulega naturalnej inkorporacji do dramatu, sensacji, komedii czy też filmu obyczajowego.
Jestem tuż po seansie Gliniarza z Beverly Hills: Axel F A zaraz po nim obejrzałem Space Cadet. Obawiam się, że o wiele wartościowszy pod względem wiedzy, teorii wychowania i refleksji jest ten drugi, czyli niby taka prosta opowieść o naiwnej kelnerce, która zamarzyła sobie zmienić własne życie i zostać astronautką. Oczywiście w rzeczywistości pozafilmowej byłoby to absolutnie niemożliwe, ale nie chodzi mi o samo techniczne wytłumaczenie procesu rekrutacji, bo to raczej porażka dla NASA, lecz o całą otoczkę ideową. Innym słowem, refleksje, które kolorowo, wesoło, czasem kiczowato, ale jednocześnie bez zadęcia i ciepło pokazuje widzowi narratorka, którą jest główna bohaterka Rex (Emma Roberts). Złośliwi powiedzą, że Emma Roberts już na początku swojej kariery jest na dobrej drodze, żeby iść w ślady swojego ojca Erica, który skutecznie bije się o nagrodę za całokształt pracy twórczej w postaci statuetki z napisem „Wszystko, wszędzie, naraz”. Niemniej, chociaż gra aktorska Emmy miejscami była bardzo przesadzona, ostatecznie udało jej się opanować postać Rex i z denerwującej trzpiotki wyrosła radosna, lecz nie pozbawiona głębi pod malowanymi paznokciami astronautka. Pewnie wszystko to kwestia poprowadzenia postaci przez reżysera i scenarzystę, ale do aktora również sporo należy, bo to on prezentuje widzowi fizycznie wyobrażenie twórców danego filmu. Emma Roberts z początku wyjątkowo denerwująco i sztucznie nadaktywna, śmiejąca się w dziwnych momentach, ostatecznie znalazła swój czas i miejsce w świecie przedstawionym Nowej w kosmosie.
Film wyreżyserowała i napisała do niego scenariusz Liz W. Garcia, specjalistka raczej od produkcji obyczajowych z zacięciem romantyczno-komediowym niż fantastyki naukowej. Udało się jej jednak zebrać na tyle duży budżet, że film nie wygląda jak b-kasowy science fiction, a estetycznie średniak obyczajowy, jakich mnóstwo się teraz kręci. Prawie do końca byłem również przekonany, że żadnych sekwencji kosmicznych nie będzie, prócz komiksowych teł we wstawkach opisujących doświadczenia bohaterki, a jednak końcówka była pod tym względem dla mnie zaskoczeniem, bo Rex wyszła w przestrzeń kosmiczną. Efekty specjalne zaś były zupełnie akceptowalne, no może prócz niektórych greenboxów, ale jeszcze na Ziemi. W kosmosie najwidoczniej hełm i reszta skafandra zgubiły niedociągnięcia widoczne zwłaszcza na włosach bohaterek. Film trwa godzinę i 50 minut. I w tym momencie puszczam oko do twórców polskiej wersji Na noże i ich niedoróbki, czyli Spadku, który przy dzisiejszych możliwościach cyfrowych nośników pamięci udało się dociągnąć do 94 minut. Mimo swojej długości Space Cadet nie sprawia wrażenia rozwleczonej sztucznie fabuły. Kolejne wydarzenia następują po sobie logicznie i szybko, prowadząc do kosmicznego finału, a potem egzystencjalnej refleksji.
I może dla niektórych z was będzie to refleksja z pamiętnika nastolatki, ale patrząc na prozaiczne życie człowieka, brakuje mu tej pokory wobec złożoności kosmosu. Tak, jakby właśnie nie był zdolny do przyswojenia nawet tej niby tak banalnej refleksji, napisanej brokatowym długopisem w obklejonym serduszkami i zamkniętym złotą kłódką notatniku. Może jednak ona wcale nie jest tak banalna, skoro nasze zachowanie unaocznia, że jej sensu kompletnie nie rozumiemy? Generalnie Space Cadet można określić bardzo kolorowym tytułem, wykorzystującym szybki montaż, animację, efekty specjalne, trochę bajkową narrację oraz elementy kosmicznego science fiction. Jest również wątek romantyczny, chociaż do końca niewykorzystany. Z bardziej dowcipnych motywów na uwagę zasługuje siłownia, która za sprawą jednej sprytnej osoby jest w stanie zamienić się w laboratorium morskie, a nawet bazę lotniczą. Zakończenie zaś wyraźnie jest inspirowane Grawitacją, chociaż wizualnie oczywiście jest gorzej. Niemniej, patrząc nawet na tę tanią produkcję, jestem przekonany, że moglibyśmy być zadowoleni, gdyby powstała u nas. Jej ciepło i niezobowiązująca lekkość, a przy tym umiejętność podania widzowi w sposób prosty egzystencjalnie naprawdę trudnych tematów, jest niewątpliwą zaletą produkcji. Wiem, że trudno jest w tych motywach ustrzec się od banalności, ale warto, jeśli tylko nadarzy się życiowa okazja, wziąć przykład z bohaterki i się nie poddawać, chociaż wcale to nie oznacza, że nie powinno się czuć pokory wobec gwiaździstego nieba gdzieś tam wysoko. A fanom twardego science fiction nie zaszkodzi na chwilę zmięknąć.