Nowy GLINIARZ Z BEVERLY HILLS to Eddie Murphy żebrzący o widzów na streamingu
Ten, kto nie lubił starego Axela Foleya, na pewno nie polubi nowego, bo najnowsza produkcja została zrobiona z tego samego wzoru dla sztancy, lekko tylko przerobionego. Czwartą odsłona Gliniarza z Beverly Hills: Axel F od ostatniej części dzieli 30 lat, a od pierwszej 40, czyli dla rozwoju kina całe wieki. To, że premiera najnowszej części miała miejsce w streamingu Netflixa, oznacza tylko jedno – twórcy bali się porażki w kinie, bo napisali materiał udający, że jest legendą, i jednocześnie za słaby, żeby stać się pełnoprawnym elementem serii. 99 procent filmów, które kręcone są po latach i chcą mienić się sequelami dawnych kultowych cykli, ponosi porażkę, bo nie kręci się takich tytułów, jeśli w kinie minęło więcej czasu niż dekada. Jeśli faktycznie chce się zrobić szalony, rewolucyjny zamach na jakiś kultowy tytuł, to trzema nakręcić remake. Wtedy może się uda, ale nie po 30 czy 40 latach realizować wciąż tę samą historię, z tymi samymi aktorami, którzy ruszają się już trochę jak porażeni nieubłaganą entropią; a widzom pozostaje tylko nad nimi się litować i na siłę wlepiać w wyobraźni w stare twarze idoli te odmłodzone, sprzed lat. To zmuszanie widza do jakiegoś nieprzyjemnego mindfucka, udawania, że ogląda kolejną część kultowej serii, a to nieprawda. Ogląda mistyfikację, dzieło kradnące sławę, bo samo nie ma pomysłu na siebie. I mimo że momentami poczułem ten pozytywny klimat nowego Gliniarza z Beverly Hills, wrócę – jak robię to regularnie – do starych części, a nie do tej nowej, która upokarzająco żebrze o widzów na streamingu.
Żebractwo filmowe kręconych po latach sequeli polega głównie na usilnych próbach skopiowania wypróbowanych zabiegów i motywów ze starych części i oparciu na tym całej wartości nowo kręconych filmów. Co do zasady nie ma nic zdrożnego w kopiowaniu, o ile idzie za tym kreatywne wykorzystanie kopii. Problem w tym, że często kręcone po latach wersje nie niosą w sobie nic w sensie wartościowej historii fabularnej, której braki uzupełniane są właśnie kopiowaniem np. gagów odgrywanych sztucznie przez nowych aktorów lub – co gorsza – przez starych, którzy muszą sobie przypomnieć, jak się grało niegdysiejsze kultowe postaci, lecz nawet 40 lat wcześniej. Z takiego niekreatywnego podejścia nic artystycznie wartościowego nie wychodzi, a przesunięcie takiej ikony kina komediowej akcji, jaką był Gliniarz z Beverly Hills, z kin do streamingu, zamiast dać mu szansę i tu, i tu, jest tego najlepszym dowodem. Żeby jednak zrozumieć, czemu najnowszy Gliniarz nie może być pełnoprawną częścią starej serii, tylko ją udawać, trzeba przypomnieć sobie, co się wydarzyło w poprzednich trzech, jak została zbudowana postać Axela Foleya oraz kto siedział na reżyserskim krześle.
Pierwszy film z serii miał premierę w 1984 roku. Wyreżyserował go będący na początku kariery Martin Brest, jednak już sprawdzony w komedii za sprawą W starym, dobrym stylu, zremakowanej w 2017 przez Zacha Braffa. Brest może i nie był znany, gdy tworzył legendarny świat Gliniarza z Beverly Hills, ale za to w późniejszych latach poradził sobie jako reżyser równie kultowych filmów np. Zapach kobiety i Zdążyć przed północą. Historia 1. części jest bardzo klasyczna. Przyjaciel krnąbrnego detektywa z Detroit Foleya zostaje zamordowany, a trop prowadzi do Beverly Hills, gdzie działa złowrogi z charakteru i wyglądu Victor Maitland, który pod pozorem handlu dziełami sztuki przemyca narkotyki. A teraz przypomnijcie sobie, jak w najnowszej części członkowie kartelu pakują do furgonetki figury starożytnych postaci. O ile pamiętam, była wśród nich m.in. Wenus. Czy to delikatne nawiązanie, czy pozbawiona pomysłu kopia fabuły? A poza tym po 40 latach od premiery filmu Bresta scenarzystów, i to trzech, stać było tylko na stworzenie szablonowej postaci skorumpowanego policjanta (Grant), który działa tak idiotycznie, jakby sam jak najszybciej chciał sobie założyć kajdanki? Marnie to wygląda, ale może w kolejnych starszych częściach również nie było lepiej.
Druga część Gliniarza z Beverly Hills miała premierę w 1987 roku. Wyreżyserował ją Tony Scott, który po Top Gun udowodnił, że w aspirującym do blockbusterów kinie akcji zagości na dłużej. Fabułę tym razem oparto na sprawie kradzieży biżuterii, która jednak ma znacznie poważniejsze dno – handel bronią. Generalnie intryga okazała się mniej oczywista, z większą ilością zaskakujących momentów, a jakość reżyserii wzrosła, chociaż spadła ilość typowo komediowych wstawek. To jednak nie pogorszyło odbioru filmu. Gliniarz z Beverly Hills 2 okazał się godnym następcą pierwowzoru i co ciekawe, otworzył drzwi do nakręcenia kolejnej części, z którą i tak czekano zbyt długo, bo do 1994 roku. Kino akcji było już wtedy inne niż 10 lat wcześniej, więc celnie nie próbowano naśladować styl Tony’ego Scotta, ale zaproponowano widzom powrót do slapstickowej komedii sensacyjnej. Wymagało to jednak specjalnego reżysera. Zarówno wtedy, jak i dzisiaj oczywistym i słusznym wyborem okazał się John Landis, twórca hitowych komedii, ale i specjalista od wciągającego prowadzenia przygodowej narracji. Landis pozwolił Eddiemu Murphy’emu na więcej niż Tony Scott, ale jakościowo były to pamiętne wybryki – np. Murphy w przebraniu słonia. Co ciekawe, w tę stronę pchnął aktora również reżyser najnowszej części Mark Molloy, lecz nie uwzględnił, że po kilkudziesięciu latach Murphy nawet już biega inaczej. Nie ma w nim ani fizycznej, ani komediowej lekkości, a przeciągnięte dialogi (zwłaszcza z córką) okazują się nudne. U Landisa trafiały w punkt. Aktorzy nie przekomarzali się wiele razy, co bywa sztuczne, a potem następowała akcja, pełna energii i dobrze filmowana, a nie ślamazarnie, z wyraźnymi zwolnieniami, bo kamera nie nadążała, w otwierającej Axela F scenie z pościgiem za złodziejami na quadach. Fabuła zaś w trójce bazowała na sprawie morderstwa inspektora Todda, która zaprowadziła Axela Foleya znów do Beverly Hills, lecz tym razem do parku rozrywki, w którym swoje centrum założyli fałszerze pieniędzy.
Można powiedzieć, że wszystkie trzy części różniły się między sobą intrygą, chociaż nie dzieliło je aż tak wiele lat, jak czwartą od nich. Jak na ironię, ta najnowsza, chociaż czasu było dość, żeby napisać kolejną, unikalną fabułę, powieliła schemat pierwszej. Poszła więc po linii najmniejszego oporu. A tak wiele motywów z kina sensacyjnego pozostało do wykorzystania w formie wzbogaconej o komedię – chociażby handel ludźmi, terroryzm, korupcja polityczna lub ciekawy temat sekty z mordercą na czele, który o wiele poważniej zaprezentowała Cobra George’a P. Cosmatosa. W kwestii reżysera zatrudnianie do tak kultowej serii kogoś bez dorobku, zaraz po Johnie Landisie 30 lat temu, jest proszeniem się o filmowe samobójstwo. Dziwią mnie natomiast słabe zdjęcia, bo analizując dorobek Eduarda Grau, powinno być niezwykle stylowo, a jest przeciętnie. W kinie sensacyjnym jednak w pracy operatora nie tyle szuka się malarskiego artyzmu, co energii, a więc na sztampowości i niemrawości zdjęć w Axelu F mogły zaważyć estetycznie niedopracowane technicznie sceny pościgów i walk. Niekiedy miało się wrażenie, że ścigające się auta jadą 20 na godzinę, a kamera wyraźnie gubi się podczas filmowania starć na pięści, nie mówiąc już o strzałach z broni maszynowej. W poprzednich częściach, przecież starszych o tak wiele lat, nie miało się takiego wrażenia powolności akcji. A nie pomagały jej wstawki dialogowe, zwłaszcza między Axelem Foleyem, a jego córką Jane.
I tak doszliśmy od reżysera i scenariusza do budowy postaci samego Foleya i źródła sukcesu jego kultowego wizerunku. Podobnie jak sam film, najnowsza wersja Axela będzie stała sobie obok serii, nieudolnie próbując naśladować niegdysiejszy styl. „Stary” Foley swój nimb sławy zawdzięcza cechom magicznym i bajkowym, których policjanci raczej w rzeczywistości nie mają – a więc działał poza systemem, myślał nieszablonowo, był niesubordynowany, sprawny i sprytny, inteligentny oraz oddany sprawie, więc i zupełnie pozbawiony zobowiązań. Był postacią, którą w wyobraźni można całkowicie odciąć od życia, w tym melodramatycznych relacji męsko–damskich. Dlatego się utrzymał bez par excellence moralnego przyporządkowania. Nie wszedł w kulturowe zobowiązania, żeby odgrywać taką a taką rolę. Aż tu nagle obarczono go prozaicznym życiem, chcąc zapewne niby go uczłowieczyć, upolitycznić, ukulturalnić oraz/i uzupełnić jego osobistymi relacjami samą historię, a przecież to ona powinna być w centrum, jak w poprzednich częściach. Axel F dostał więc realne życie – byłą żonę, córkę, z którą utracił kontakt i chce go odnowić, no i oczywiście przy okazji jej byłego chłopaka oraz przestępców, używających jej do szantażu. Wiele minut fabuł poświęcono zatem na nic nie wnoszące, pseudokomediowe i melodramatyczne rozmowy – głównie w samochodzie, traktujące o tym, jakim to Axel był złym ojcem, jak bardzo tego żałuje i jak okropnie czuje się przez to Jane. Do akcji nie wnosi to żadnych interesujących elementów, a wręcz ją zwalnia, czyniąc z Foleyaa kolejnego policjanta z problemami, jakich w kinie sensacyjnym mnóstwo, a nie ikonę, którą z łatwością da się oderwać od prozaicznego życia, jako typowo rozrywkowego superbohatera. To podejście kiedyś zadziałało, a teraz umoczony życiem jak bezdomny pies błotem Axel stał się już tylko cieniem siebie z szalonych lat 80., zmuszonym do żartów, że nazywanie czarnoskórych małpami jest moralnie niedopuszczalne albo że czarni nie mogą być fanami hokeja. Nic mu nie pomógł nawet udający kontrowersyjność potok niecenzuralnych słów oraz kategoria 16+. Wszystko to namolna, pseudorozrywkowa maska, z której odpada brokat przy mocniejszym wietrze.
Gliniarz z Beverly Hills jaskrawo przedstawia problem dzisiejszego kina, który narasta wraz z czasem, bo z upływem lat coraz mniej unikalnych pomysłów na filmy mają twórcy. Może więc za 100 lat film będzie już zupełnie kulturą bazującą na kopiowaniu narracji, a remaki staną się podstawą streamingowych nowości? Czy kinowych? Zapewne nie, bo kina w sensie miejsc do wyświetlania li tylko ruchomych obrazów z dźwiękiem, przestaną być rentowne. Najłatwiej skoczyć na kasę, używając drabiny, którą kiedyś już ktoś zostawił, i tak robi to najnowszy Gliniarz reprezentujący ten szkodliwy dla sztuki robienia filmów trend bezmyślnego kopiowania jako potencjalnie swoje sukcesów odniesionych przez stare, kultowe tytuły.