GRAWITACJA. Science fiction, które po 10 latach wciąż zapiera dech
Nie byłem pasażerem wahadłowca, nie wzniosłem się ponad opary atmosfery, nie spojrzałem w dół, aby z łatwością odróżnić jeden kontynent od drugiego po ich kształcie. Nie byłem w stanie nieważkości, nie unosiłem się w pustce przestrzeni i nie zobaczyłem słońca powoli wyłaniającego się zza eliptycznego kształtu Ziemi. Myślałem, że po seansie “Grawitacji” moja ochota na podróż w kosmos wzrośnie wielokrotnie. Teraz wiem, że nie miałem racji – po obejrzeniu najnowszego filmu Alfonso Cuarona już nie muszę nigdzie lecieć.
“Mój Boże, co za widok” – mówi grany przez George’a Clooneya Matt Kowalski, odrywając się na chwilę od naprawy stacji kosmicznej i patrząc na leżący w dole krajobraz Ziemi. Nie mamy wyboru, jak tylko się z nim zgodzić – to jeden z pierwszych, ale broń Boże nie ostatnich momentów, gdy jedyne, co nam pozostaje, to z urzeczeniem i zachwytem podziwiać pracę Alfonso Cuarona i jego zespołu. Bo “Grawitacja” jest pełna takich chwil: to film o tym, co znaczy jeden człowiek w obliczu dojmującej, czarnej pustki kosmosu, o zagubieniu i przerażeniu, które czuje, gdy nagle znajdzie się w niej sam – po ciemnej stronie Ziemi, gdzie promienie słońca nie docierają, a jedynym światłem są jasne punkciki gwiazd – i o odnalezieniu siebie wtedy, gdy jest to najtrudniejsze, dokopaniu się do nadziei tam, gdzie jej nie ma. Wirtuozersko wyreżyserowany i obłędnie sfotografowany podwyższa poprzeczkę, jeśli chodzi o efekty specjalne – jest nowym rodzajem filmowego widowiska, jakiego jeszcze nie było, i niezapomnianym kinowym przeżyciem.
Na otwierające film blisko siedemnastominutowe ujęcie z majestatycznie obserwującą bohaterów kamerą mógłbym patrzeć bez końca: a to przecież tylko scenka rodzajowa z życia grupy astronautów, którzy grzebią coś przy teleskopie Hubble’a i słuchają muzyki country. Ale Cuaron rozpieszcza swoich widzów i w ciągu następnych dziewięćdziesięciu minut pokaże im o wiele więcej. Jego bohaterami są dr Ryan Stone (Sandra Bullock), biolożka na swojej pierwszej misji kosmicznej i wspomniany Matt Kowalski (George Clooney), weteran dowodzący swoją ostatnią (a jakże) ekspedycją. Podczas rutynowej naprawy kosmicznego teleskopu Hubble’a badacze otrzymują nagle komunikat o zestrzeleniu przez Rosjan (a jakże) ich własnego satelity. Jego szczątki uderzają o inne przekaźniki, wskutek czego powstaje reakcja łańcuchowa (tzw. syndrom Kesslera), a gromada odłamków leci wprost na nich. Dochodzi do katastrofy, wskutek której statek naukowców zostaje zniszczony, a Stone i Kowalski pozostają sami w przestrzeni kosmicznej, bez łączności z bazą, zmuszeni do walki o przetrwanie…
I to tej walki świadkami będziemy przez resztę filmu. Aby uwiarygodnić i przedstawić widzowi stan osoby przebywającej w przestrzeni kosmicznej, Cuaron stosuje cały wachlarz reżyserskich środków, tworzących bezbłędnie skonstruowane filmowe domino: aktorstwo, muzyka, dźwięk, zdjęcia, efekty specjalne, montaż oraz – co najważniejsze – trójwymiar łączą się w “Grawitacji” w sposób, którego efektywności mogłoby Cuaronowi pozazdrościć wielu współczesnych reżyserów.
Na powierzchni mamy oczywiście zapierające dech w piersiach zdjęcia czarodzieja Emmanuela Lubezkiego, stałego współpracownika Cuarona od wielu lat. To jemu zawdzięczamy niezwykłe warstwy wizualne “Ludzkich dzieci” czy ostatnich filmów Terrence’a Malicka. Lubezki i Cuaron już wcześniej eksperymentowali z długimi, parominutowymi ujęciami, ale w “Grawitacji” osiągają nowy poziom wizualnej poezji. Kamera w “Grawitacji” nie filmuje – ona tańczy, z gracją, jakby od niechcenia pokazując to, co się dzieje na ekranie, bardziej zainteresowana grą światłocienia na wschodzącej kuli ziemskiej niż dialogami i niuansami scenariusza, nieczuła na dramaty bohaterów.
Cuaron zresztą stosuje w “Grawitacji” nietypowe chwyty operatorskie, których rzadko jesteśmy świadkami w tak dużych produkcjach: robi nagłe zbliżenia i oddalenia, miesza punkty widzenia, w pewnej chwili przedstawia akcję z subiektywnej perspektywy bohatera, by zaraz później pokazać całość miejsca dramatu. W jednej ze scen obserwujemy wydarzenia dosłownie z oczu dr Stone, – niczym w pierwszoosobowym shooterze – w innej Cuaron robi powolne zbliżenie na twarz bezradnie wirującej w przestrzeni bohaterki, niezauważenie przechodząc za szybkę jej skafandra, pokazując najmniejsze zmarszczki jej twarzy, by zaraz potem wrócić do poprzedniej perspektywy.
Oczywiście “Grawitacja” nie byłaby tym samym, gdyby nie 3D. Mogę jedynie powtórzyć to, co pisałem przy okazji zwiastuna – nie było dotąd filmu, który bardziej uzasadniałby użycie trójwymiaru, niż najnowsza produkcja Cuarona. Nawet “Jaskinia zapomnanych snów” Wernera Herzoga mogłaby się z powodzeniem obyć bez warstwy 3D. W “Grawitacji” trójwymiar jest środkiem wyrazu stanowiącym aktywny element narracji, sprawiającym, że o wiele silniej wchodzimy w skafandry bohaterów i czujemy dojmującą pustkę kosmosu. Nie wyobrażam sobie oglądania “Grawitacji” w wersji 2D, a co dopiero na kinie domowym czy w telewizji.
Warstwa wizualna jest wspierana przez wzorowe udźwiękowienie – przede wszystkim przez fantastyczną partyturę muzyczną Stevena Price’a. Ułożona z często narastających po sobie dźwięków muzyka sprawia, że napięcie w kinie daje się kroić nożem, ale to tylko część jej funkcji – jest po prostu genialnie sprawdzającym się z obrazem score’em. Jak poza nim? Jeszcze nie wiem, ale z pewnością sprawdzę. Również same dźwięki zostały fantastycznie zmiksowane z całością – na przykład słysząc coraz szybszy oddech dr Stone nie musimy wiedzieć, że za chwilę skończy się jej tlen w kombinezonie.
Wybaczcie, że tyle piszę o aspektach technicznych “Grawitacji”, ale to one stanowią o sile tego filmu. I mimo że osobno żaden z nich nie wystarczyłby do opowiedzenia historii, ich bezbłędne zmieszanie ze sobą sprawia, że obserwowanie tragedii astronautów z wahadłowca “Explorer” staje się przeżyciem niezapomnianym.
Jest to tym bardziej ważne dlatego, że ich historia sama w sobie nie jest zbyt wciągająca. Podobnie jak w przypadku wielu wysokobudżetowych produkcji, scenariusz jest tym elementem, który w “Grawitacji” kuleje najbardziej. Minimalistyczny i skromny – idealnie skrojony na potrzeby kinowego widowiska – jest niestety również do bólu przewidywalny i dość banalny. Jak słusznie zauważyli ci, którzy zapoznali się z nim w oderwaniu od filmu, stanowi materiał raczej na kilkunastominutową etiudę niż pełen metraż – takie jego potraktowanie uzasadniałoby jedynie niezwykłe wykonanie całości, z czym na szczęście tutaj właśnie mamy do czynienia. Jednak sama historia straumatyzowanej kobiety szukającej sensu życia po śmierci ukochanej córki jest raczej pretekstem do pokazania efektownej technologii niż czegokolwiek innego.
Sytuacji nie poprawia również Sandra Bullock, której należy się szacunek za masę włożonej w rolę pracy, ale która jednocześnie dodaje swojej bohaterce niepotrzebnej, momentami wręcz komicznej emocjonalnej ciężkości. A może to te kiczowate linijki, które wypowiada sama do siebie…? O wiele więcej satysfakcji z oglądania daje George Clooney, jednak co z tego, skoro gra tego samego George’a Clooneya, którego znamy jeszcze z czasów Cary’ego Granta?
Ale czepiam się szczegółów. Nie mam zamiaru tu nikogo oszukiwać – “Grawitacji” nie ogląda się dla historii, ale dla jedynego w swoim rodzaju kinowego przeżycia. Pod tym względem nie dziwią słowa zachwytu nad filmem Jamesa Camerona, który zawsze wyznawał zasadę, że im bardziej fantastyczne i oszałamiające światy pokaże się widzowi na ekranie, tym bardziej uniwersalna i prosta historia musi im towarzyszyć. Alfonso Cuaron tej właśnie zasady się trzyma i robi to wspaniale.
Z wielką satysfakcją obserwuję jego karierę – jest jednym z niewielu nie-amerykańskich reżyserów, który dokopał się do wielkich pieniędzy Hollywood i robi z nimi, co chce, jednocześnie zachowując tak upragniony indywidualny styl i nie zaliczając przy tym żadnej wpadki. Lekcja do zapamiętania przez polskich twórców. Tworząc “Grawitację” osiągnął nowy poziom kinowego widowiska i podwyższył poprzeczkę, do której doskoczyć będzie próbowało wielu jego kolegów po fachu.