SLY. Tęsknota za miłością nie jest pretensjonalna [RECENZJA]
Nawet u gwiazdy kina akcji ze stalowymi mięśniami, bezlitośnie likwidującej ekranowych przeciwników. Najpierw powstał serial dokumentalny o Arnoldzie Schwarzeneggerze, a teraz przyszedł czas na Sylvestra Stallone‘a. Dla nich obu to najwyższy czas, by rozliczyć się ze swoimi kultowymi w świadomości fanów wizerunkami, a fanom daje to szerszy ogląd, co dany aktor czuł, z czym się zmagał, z czego rezygnował, żeby tylko zadowolić publiczność. Czy było warto się tak starać? I przede wszystkim, czy było warto tak uwielbiać te gwiazdy, bo kiedy odsłaniają się w życiu osobistym, okazuje się, że wyglądają zupełnie inaczej, a często w coś innego na filmowym ekranie wierzą. Czy więc Netflix pozwolił Sylvestrowi Stallone’owi rozliczyć się ze swoim życiem i zaprezentować się widzom autentycznie?
Między produkcjami o Arnoldzie Schwarzeneggerze a Sylvestrze Stallonie jest istotna różnica form. Oba tytuły są dokumentami, lecz Schwarzenegger dostał szansę opowiedzenia o sobie w serialu, a Stallone w jednym 1,5-godzinnym filmie. Schwarzenegger miał więc dużo więcej czasu. Mógł wgłębić się w naprawdę mało komukolwiek znane detale ze swojej kariery. Stallone zaś musiał się maksymalnie skrócić, chociaż miałby równie wiele do zaprezentowania. W pierwszym odruchu zapewne większość stwierdzi, że Schwarzenegger w serialu dokumentalnym wypada lepiej, ale za to bardziej faktograficznie, mniej refleksyjnie, filozoficznie i metaforycznie. Schwarzenegger twardo, chociaż nie bez emocji, opowiada o swoim życiu i drodze na szczyt. Stallone również to robi, jednak prezentuje mniej suchych faktów, a więcej opisów stanów psychicznych, które musiał przeżyć i następnie przerobić, żeby znaleźć się tutaj i teraz, gdy kamera kręci o nim dokument. Forma pełnometrażowego dokumentu wymusiła w pewnym sensie budowę ramową produkcji. Stallone’a spotykamy podczas przeprowadzki i ona jako metafora drogi staje się kanwą, na której aktor rozrysowuje coraz dokładniej swój świat uczuć, poparty oczywiście na faktach z kariery i osobistego życia. Klamra zamyka się znów tym samym ujęciem, Stallone’a stojącego za przeszkloną ścianą z drzwi i okien na tle zdjęć. Jakaś jego podróż się kończy. Jest w niej sam, jak był na początku. Ta refleksja samotności – trochę niekiedy zalatująca refleksją nad swoim istnieniem dokonywaną przez zgorzkniałego pariasa, który zyskał status gwiazdy dzięki swojej niestrudzonej pracy, determinacji, ale również szczęściu – wydaje się smutna. Jest naznaczona pogodzeniem się z losem gwiazdy, która przestała świecić swoim własnym, aktualnym światłem, a odbija już wyłącznie blask z przeszłości. Ten dojrzale zaprezentowany smutek jest wszelako naznaczony spokojem, poczuciem nieuniknioności, akceptacją, że taka jest ta egzystencjalna ścieżka i na niej przystanki w mijającym życiu, że cena za zaangażowanie jest płacona właśnie w stopniu oddalenia, utraty miłości, chociaż się jej od dzieciństwa właśnie w aktorskie poszukiwało.
Dobrze jest obejrzeć takiego Slya, snującego refleksje o swoich głównych bohaterach: Rockym i Rambo, którzy byli odpowiednio jego alter ego i jakąś filmową wizją jego ojca, brutalnego tyrana, który poranił Stallone’a na tyle, że właściwie nasz bohater nie był w stanie ciągle do tej postaci nie wracać. Jednocześnie każdy tę życiową drogę musi przejść sam, czy jest gwiazdą, czy człowiekiem nikomu nieznanym. Musi spotkać na niej swoich ojców i matki, dostać od nich za dużo lub zbyt mało, a potem spróbować dać to uzupełnienie tego braku lub cały bagaż wyniesionych z dzieciństwa zalet, wszystkim tym, których się kocha po rodzicach, czyli najpewniej dzieciom, bo tylko one są jedynym fizycznym dowodem sensowności naszych czynów ku czci naszej własnej, próżnej z natury pamięci. Tę wysokiej klasy refleksję snuje nieoczekiwanie w filmie właśnie Stallone – gwiazda kina akcji, archetyp wręcz nadludzko silnego bohatera, którego może i nie posądzilibyśmy o takie mądre przepracowanie życia w ogóle. W dokumencie możemy więc poznać niejako Slya na nowo. Jest nie tylko aktorem, grającym w kinie napisane przez siebie fantazje, ale i reżyserem, producentem, a nawet marionetką Fabryki Snów. Wszystkie te role posiadają dwie strony. Musiał je zagrać, gdyż testował, na co go stać poza fikcją, w rzeczywistości, która używa fikcji, żeby ją ogarnąć, jeszcze raz zinterpretować i wręcz terapeutycznie zrozumieć. W dokumencie my, widzowie, dostajemy szansę, żeby posłuchać, jakie są te odmienne strony tych ról. Wielokrotnie możemy się zdziwić.
Dobrze, że dokument o Sylvestrze Stallonie powstał na platformie Netflix w formalnej kontrze do produkcji o Arnoldzie Schwarzeneggerze. Nie jest przez to monotonnie, chociaż mam świadomość, że niedosyt informacji pozostaje. Rekompensatą jest za to poetyka, w której jawi się nam Sly. Nie jest to dokument faktograficzny, ale w dokumencie nie zawsze chodzi o encyklopedyczne przedstawianie wydarzeń lub postaci. Można to zrobić spokojniej, dyskretniej, abstrakcyjniej, wręcz literacko, właśnie tak, jak zrobił to Thom Zimny, a Stallone mu pomógł w produkcji. W filmie możemy zobaczyć także samego Arnolda Schwarzeneggera, który nawet wspomina dość barwnie o rywalizacji ze Stallone’em. Pojawia się także Frank Stallone, Quentin Tarantino czy też John Herzfeld. Mam nadzieję, że po seansie Slya znacznie głębiej spojrzymy na postaci Rocky’ego i Rambo, które w karierze Stallone’a są kluczowe nie tyle dla historii kina (to także), lecz dla umiejętności, zdolności i w ogóle psychicznej możności, żeby Stallone poszedł dalej w karierze.