PERFECT DAYS. Krótkie mgnienia piękna [Recenzja]
Drugim najpopularniejszym widokiem w Perfect Days, zaraz po sympatycznej twarzy pana Hirayamy, jest wieża Skytree. Jej ujęcia powracają w filmie Wendersa niczym mantra – bohater, a wraz z nim kamera, spogląda na budynek przed pracą, podczas pracy i w czasie wolnym od pracy. Ten, kto oglądał Tokyo-Ga, dokument Wendersa poświęcony podróży do Japonii, pomyśli zapewne od razu o innej wieży – Tokyo Tower. Na jej szczycie reżyser Nieba nad Berlinem spotkał przypadkiem Wernera Herzoga, który – jak to już ma w zwyczaju – nawinął przed kamerą spontaniczną gadkę o tym, że dziewicze, transparentne obrazy nie są już możliwe do zarejestrowania na Ziemi i filmowcy powinni udać się w ich poszukiwaniu na inne planety. Wenders skomentował tę wypowiedź za pomocą narracji z offu, stwierdzając, że obrazy, które go interesują, znajdują się na samym dole, w centrum burzliwej stolicy Japonii. Perfect Days uznać można za konsekwencję tej konstatacji: film, którego tematem jest tak przyziemne życie, jak tylko możliwe.
Pana Hirayamę (Kōji Yakusho) budzi każdego dnia dźwięk miotły dochodzący z ulicy. Zamiast otworzyć okno i nakrzyczeć na hałasującą dozorczynię – co uczyniłby z pewnością Adaś Miauczyński – mężczyzna powoli zwija matę i rozpoczyna poranną rutynę. Myje zęby, podlewa kwiaty, kupuje kawę w zdezelowanym automacie i rusza w trasę przy akompaniamencie muzyki Patti Smith, Van Morrisona czy Lou Reeda. Dokąd jedzie, zapytacie? Sprzątać miejskie szalety – choć do fikuśnych, tokijskich toalet podobne określenie pasuje jak pięść do nosa. Hirayama spełnia swoje obowiązki z godną pozazdroszczenia sumiennością – wykorzystuje nawet własnoręcznie wykonane urządzenia, umożliwiające dotarcie do najgłębszych zakamarków muszli klozetowej. Po pracy szybka kąpiel w łaźniach publicznych, wizyta w lokalnym barze, a na koniec obowiązkowa lektura przed snem. Faulkner, Highsmith, co tylko bohater wyłuska z regałów położonego nieopodal antykwariatu. A potem wstaje nowy dzień: bliźniaczo podobny do poprzedniego. I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej.
Wenders nakręcił swój film w formacie 4:4. Błyskawicznie przypomina się Mama Dolana, utrzymana w dokładnie takich samych proporcjach. Kanadyjczyk opowiadał jednak o próbie ucieczki przed znojem codzienności – w ulotnych chwilach szczęścia ekran rozszerzał się do standardowego formatu, fizycznie reagując na rozsadzające bohatera emocje. W Perfect Days podobnych zabiegów nie uświadczymy: przede wszystkim dlatego, że Hirayama znakomicie odnajduje się w kwadratowych ramach życia, nie czuje potrzeby ich kontestacji. Wenders, śladem swojego japońskiego mistrza – Yasujirō Ozu, idzie w minimalizm, radykalnie ogranicza środki wyrazu. Konsekwentnie podąża za Hirayamą, śledząc jego działania z taką samą uwagą, jaką mężczyzna poświęca obowiązkom służbowym. Skromny, ale elegancki styl okazuje się właściwie pochodną charakterystyki głównego bohatera: człowieka obdarzonego niezwykłym spokojem ducha, przyjmującego to, co przynosi los, z wiecznie otwartymi ramionami.
Ciche życie
Podążając za stosunkiem protagonisty do świata przestawionego, Perfect Days potraktować należy jako filmową afirmację codzienności – hymn pochwalny na cześć prostego, cichego życia. Ktoś złośliwy mógłby oskarżyć Wendersa o bezwiedne romantyzowanie problemów społecznych i estetyzację ubóstwa, ale to raczej chybione zarzuty: w toku fabuły dowiadujemy się, że bohater dokonał wyboru. Świadomie odrzucił dostatek na rzecz wewnętrznej harmonii. Nie zamieszkał co prawda w buszu jak Henry David Thoreau, autor pamiętnego Waldena. Każdy element życia poddał jednak skrajnej redukcji, wydobywając esencję z tego, co szumnie nazywamy egzystencją. Samoistnie narzucają się w trakcie seansu porównania z Patersonem. Hirayama, podobnie jak pogodny kierowca autobusu z filmu Jarmuscha, odnajduje sens w celebracji otaczającej go rzeczywistości. Paterson oddawał jej hołd poprzez poezję, zapisywane w prywatnym kajeciku wiersze. Protagonista Perfect Days fotografuje: ulubione drzewo, prześwitujące przez liście promienie słońca, odwiedzającą go znienacka siostrzenicę. W głębi duszy jest, tak jak niemalże każdy bohater w filmografii Wendersa, artystą. Na dodatek: niezwykle surowym wobec własnej sztuki. Po wywołaniu zdjęć mężczyzna bezwzględnie drze te, które uzna za niewystarczająco dobre. Resztę upycha do szafy, pełnej specjalnie oznaczonych, metalowych pojemniczków.
Z bohaterami poprzednich filmów Wendersa łączy Hirayamę jeszcze jedno: sprzeciw wobec pędu życia, reprezentowanego przez nowoczesną technologię. Philip Winter z Alicji w miastach ubrał nawet swoją niechęć w słowa, pisząc agresywny artykuł-manifest wymierzony w telewizję – medium, które komercjalizuje każdy prezentowany obraz; zamienia wszystko, nawet fragmenty Młodości Lincolna Johna Forda, w reklamę. W domu Hirayamy nie ma miejsca na telewizor. Mężczyzna ogranicza liczbę posiadanych przedmiotów do niezbędnego minimum, korzysta z telefonu z klapką, a muzyki słucha za pośrednictwem kaset magnetofonowych. W Perfect Days analog wygrywa z cyfrą – staje się to zresztą tematem jednego z wątków pobocznych. Obrywa się w nim rykoszetem współczesnej młodzieży, której przedstawicielem jest obibok Takashi: współpracownik głównego bohatera, oceniający wszystko i wszystkich w skali od 1 do 10. To raczej grubo ciosana satyra, nieprezentująca się najlepiej na tle subtelnej całości. Wypada jednak Wendersowi wybaczyć, tak jak wybacza się ukochanemu dziadkowi, który nie radzi sobie ze świeżo zakupionym smartfonem: nawet gdy wychodzi z niego boomer, to zawsze poczciwy.
Filozofia życiowa Hirayamy budzi skojarzenia nie tylko z tą wyznawaną przez Patersona, ale również przez Jonasa Mekasa – bohatera ubiegłorocznej retrospektywy Nowych Horyzontów. Długiemu marszowi przez życie powinno towarzyszyć poszukiwanie krótkich mgnień piękna. Litwin łapał je na taśmie 16 mm, za pośrednictwem wysłużonego Bolexa. Hirayama raz korzysta z aparatu fotograficznego, a raz oddaje się wyłącznie kontemplacji wzrokowej. Wpatruje się w migające na wypolerowanym metalu światełka, spogląda w spokojną taflę rzeki, obserwuje taniec cieni na ścianie mieszkania. Na jego twarzy pojawia się błogi uśmiech – w takich chwilach bohater czuje, że żyje. A my razem z nim.