PULP FICTION. Arcydzieło Quentina Tarantino
O “Pulp Fiction” Quentina Tarantino napisano już niezliczoną ilość recenzji. I nie dlatego, że powstał prawie dwadzieścia lat temu, a dlatego bo to film wyjątkowy. To film, który po prostu trzeba zobaczyć i chyba nie ma już nikogo, kto by go nie widział. To już dzieło kultowe, które wywróciło świat do góry nogami. Kto by się spodziewał, że w latach 90-tych dzięki nowatorskiemu podejściu reżysera, który doświadczenie zdobywał w wypożyczalni kaset video, powstanie zupełnie nowy rozdział w historii kina gangsterskiego. Obraz, który swoja oryginalnością i nowatorskim podejściem zjedna sobie całe rzesze widzów i krytyków na całym świecie. Każdy musiał to zobaczyć, nawet jeśli po seansie twierdził, że to totalna beznadzieja.
Napisano więc i powiedziano już chyba o nim wszystko – od zachwytów po jęki rozczarowania, zwłaszcza po tym jak sprzątnął sprzed nosa Złotą Palmę w Cannes Kieślowskiemu. Oczywiście ja nalezę do tych osób, które się filmem zachwycają. Zatem, czy ze swojej strony mogę dodać coś nowego do zachwytów nad tym filmem? Czy można podejść do niego z innej strony, poddać jeszcze wnikliwszej analizie to, co zostało zanalizowane na setki sposobów? Nie, to wszystko już było, wszystko już zostało powiedziane i napisane. Co ja biedny recenzent-amator, który pragnie oddać hołd jednemu z najlepszych filmów, ma począć – jak mam wyrazić swoje uczucia i uwielbienia, które graniczą z fanatyzmem? Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko udawać, że piszę ten tekst na świeżo po seansie w zaciszu i ciemności sali kinowej.
Zacznę od fabuły, a w “Pulp Fiction” jest ona głównym powodem do zachwytów. Tak naprawdę to zlepek kilku historii, które – pozornie – nie mają ze sobą wiele wspólnego, w mistrzowski sposób łączą się w jedną całość. W podrzędnej restauracji dwoje złodziejaszków, Honey Bunny i Pumpkin, rozmawia o napadzie rabunkowym, który planują dokonać. Dochodząc do wniosku, że sklepy z alkoholem stały się zbyt ryzykownym celem, wyciągają broń i terroryzują wszystkich obecnych gości… Jednak nagle akcja przeskakuje na wątek dwóch płatnych zabójców. Vincent i Jules dostają się do mieszkania, z którego odzyskać mają walizkę należącą do ich szefa, gangstera Marcellusa Wallace’a. Sprawy się jednak nieco komplikują… Znowu przeskok i widzimy, jak Vincent ma za zadanie zaopiekowanie się młodą żoną Marcellusa – Mią. Jak można się domyslać, sprawy również przybiorą nieoczekiwany obrót. Następnie oglądamy samego Marcellusa ustawiającego walkę bokserską. Poznajemy Butch’a Coolidge, boksera, który otrzymuje dużą sumę pieniędzy za przegranie swojej ostatniej walki. Butch nie dotrzymuje jednak słowa…
Fabuła jak widać do najbanalniejszych nie należy, ale i do odkrywczych również. Jednak to, co niezwykle w „Pulp Fiction”, to fakt, że jest ona przedstawiona w niechronologiczny sposób. Dzięki czemu historia oglądana we właściwej kolejności traciłaby spójność, logikę i tą bliżej nieokreśloną zajebistość.
To, co jest równie ważne jak fabuła w “Pulp Fiction”, to aktorstwo. W prawie każdym filmie reżyser pozwala zaistnieć aktorowi, które najlepsze lata ma już za sobą, jak i również aktorowi, którego gwiazda jest gotowa do rozbłysku. Nie inaczej jest i tutaj. Gry aktorskiej chyba nie ma potrzeby zachwalać, wystarczy przyjrzeć się nazwiskom przewijającym się na początku filmu i od razu wiadomo, że nie mamy do czynienia z amatorszczyzną. Przede wszystkim mamy tutaj Johna Travoltę i Bruce’a Willisa. Obaj mieli za sobą świetne role, Travolta w “Gorączce sobotniej nocy” a Willis w “Szklanej pułapce”, jednak ich blask nieco przygasł. U Tarantino odżywają na nowo i pozostawiają za sobą jedne z najlepszych kreacji w ich karierze oraz najbardziej kultowe sceny i kwestie w historii kina (dla Travolty to scena tańca, dla Willisa to ta, w której mówi “Zed’s dead, baby”). Jeśli chodzi o same dialogi, to w żadnym filmie nie spotkałem równie genialnych co tutaj, a jest ich od groma. Zabawne, obfitujące w wulgaryzmy oraz mówiące tak naprawdę o niczym wymiany zdań między głównymi bohaterami. Podobnie, jak we wcześniejszych “Wściekłych psach”, niektóre powiedzenia z filmu weszły już do mowy potocznej, a aktorzy bardzo naturalnie wypowiadają swoje kwestie, co dodaje temu filmowi specyficznej aury i bez wątpienia staną się jedną z głównych cech filmów amerykańskiego reżysera.
Wracając do obsady, w filmie bez wątpienia błyszczą jeszcze Samuel L. Jackson i Uma Thurman, i Ving Rhames, którzy podobnie jak powyżsi mają świetne role do odegrania i kwestie do wypowiedzenia. Reszta obsady wygląda dziwnie znajomo. Quentin Tarantino ma tendencję do angażowania do swoich filmów tych samych, wypróbowanych aktorów. Dlatego też w “Pulp Fiction” występują prawie wszystkie “psy” z jego debiutu. Mamy zatem Harvey’a Keitela, który wciela się w postać Mr. Wolfa. Warto wspomnieć, że Keitel był głównym producentem “Wściekłych psów”, na które wyłożył pieniądze pod wpływem zachwytu nad scenariuszem i zarezerwował sobie rolę Mr. White’a. Rola w “Pulp Fiction”, napisana zresztą z myślą o nim, jest jakby podziękowaniem i jednocześnie hołdem dla tego aktora. Tarantino wielokrotnie podkreślał, że Keitel jest jego ulubionym aktorem od 6. roku życia. Jest jeszcze Tim Roth, czyli Mr. Orange, który gra tu bandytę Ringo. Jest i sam Quentin Tarantino, który po raz kolejny gra postać epizodyczną, Jimmiego, znajomego Julesa.
Epizodyczne występy to również jeden z najmocniejszych punktów “Pulp Fiction”. Wystarczy przytoczyć genialną scenę z Christopherem Walkenem i jego monologu o zegarku ojca Butcha. Z obsady “Wściekłych psów” bardzo epizodycznie pojawia się również Steve Buscemi. Wciela się w Buddy Holly’a, kelnera z Jack Rabbit Slim i jest ucharakteryzowany nie do poznania. Podsumowując, role do “Pulp Fiction” zostały dobrane idealnie, a aktorzy wywiązują się z nich perfekcyjnie. Gra jest całkowicie naturalna, jakby dla twórcy i aktorów był to zwykły kumpelski projekt, jednak nikt nie zapomina o profesjonalizmie. Czy możemy się w takim razie spodziewać czegoś innego niż doskonałego wczucia aktorów w swoje role? Z całą pewnością nie.
Podobnie jak we “Wściekłych psach”, w “Pulp Fiction” znajduje się wiele odwołań do innych filmów, co również jest jego zarówno autem, jak i cechą charakterystyczną. Tarantino, jako przykładny pracownik wypożyczalni, znał dobrze wiele starych filmów: codziennie pochłaniał po kilka obrazów, od niskobudżetowych produkcji rodem z Hong Kongu po dzieła francuskiej “nowej fali”. Zatem nie widzi fakt, że wyciąga z nich to, co najlepsze, i pokazuje to widzom, którzy często nie mają pojęcia, że mogli, albo powinni już to gdzieś widzieć.
Zacznijmy od tajemniczej walizki Marcellusa Wallace, której zawartość dla wszystkich jest tajemnicą. Interpretacje co znajduje się w środku są różne: od skradzionych diamentów z “Wściekłych psów” po duszę samego Marcellusa. Jednak istotniejsze wydaje się skąd Tarantino zaczerpnął motyw otwierania walizki, której zawartość nie zostaje ujawniona, a widać jedynie jasną poświatę. Otóż podpatrzone to zostało w filmie “Śmiertelny pocałunek” Roberta Aldricha z 1955. Niektóre sceny z filmu są jakby hołdem złożonym przez Quentina dla klasyków kina. Na przykład scena, kiedy Butch zatrzymuje się na światłach i zauważa Marcellusa przechodzącego przez jezdnię, przypomina scenę z “Psychozy” mistrza Alfreda Hitchcocka, w której Janet zatrzymuje się przed przejściem dla pieszych i widzi swojego szefa. Scena gwałtu Marcellusa jest oczywistym nawiązaniem do “Deliverance” Johna Boormana z 1972 roku.
Warto wspomnieć, że Tarantino zobaczył film Boormana w wieku dziewięciu lat, co zafascynowało go do tego stopnia, że postanowił związać swoją przyszłość z filmami. Z kolei kultowa scena kiczowatego tańca bohaterów granych przez Johna Travoltę i Umę Thurman, została zainspirowana nie mniej kultową i dziwaczną sceną z filmu “Bande à Part” Jean Luc-Godarda (1964). Na marginesie dodać można, że tytuł filmu posłużył jako nazwa firmy producenckiej, którą Quentin założył wraz z Lawrence Benderem. Również z tego samego filmu pochodzi inspiracja dla postaci Mii Wallace. Skoro jestem już przy postaciach, to koniecznie trzeba wspomnieć o kultowej parze gangsterów, czyli Vincenta i Julesa. Inspiracją bohaterów Travolty i Jacksona była dwójka morderców zagranych przez Lee Marvina i Clu Gulagera w “Zabójcach” Dona Siegela (1964) oraz Henry’ego Silvę i Jacka Klugmana z “Je vous salue, mafia!” Raoula Lévy (1965). Odniesień i inspiracji można by się jeszcze długo doszukiwać. W dodatku samo wyłapywanie takich skojarzeń sprawia perwersyjną satysfakcję – taką samą, jaką daje seans “Pulp Fiction”.
Niewątpliwie atutem filmu jest również ścieżka dźwiękowa. Podobnie jak we “Wściekłych psach” reżyser wykazał się nosem do dobierania utworów do swojego filmu. Dominują tutaj klasyczne przeboje lat 80. i 90. doskonale tworzące klimat charakterystyczny dla filmów Quentina. W “Pulp Fiction” znalazły się takie przeboje jak “Girl, You’ll Be a Woman Soon” w coverze Urge Overkill, “Son of a Preacher Man” Dusty Springfield czy “Jungle Boogie” z repertuaru Kool and the Gang. Jednak chyba najbardziej znany jest główny motyw, który jest istnym pomieszaniem różnych gatunków muzycznych. To rock’n’rollowa wersja popularnego greckiego utworu “Misirlou” w wykonaniu Dicka Dale’a & His Deltones. Szybki, wpadający w ucho i tak charakterystyczny, że jeśli się go choćby raz usłyszy, to później nie sposób go pomylić z żadnym innym. Doprawdy świetny utwór.
Warto również przyjrzeć się ścieżce dźwiękowej wydanej na płycie. To bez wątpienia wyjątkowa pozycja, która wyraźnie łamie wiele zasad tradycyjnej muzyki filmowej, a to za sprawą prawdziwego muzycznego galimatiasu, przez co ciężko przypisać ją do konkretnego gatunku muzycznego. Sporo tutaj jazzu, funku, rock’n’rolla i surf rocka. Gatunkowa różnorodność, która wszędzie indziej nie trzymała by się kupy, tutaj stanowi jego niezaprzeczalny atut. Co więcej, ścieżka dźwiękowa zapoczątkowała modę na soundtracki zawierające fragmenty dialogów na początku czy końcu danego utworu, tudzież całkowicie osobne klipy prezentujące najciekawsze wymiany zdań między bohaterami, bowiem cała płyta jest nimi umiejętnie udekorowana. “Pulp Fiction” posiada chyba najbardziej kultową ścieżka dźwiękowa lat dziewięćdziesiątych, a przynajmniej znajdująca się w ścisłej czołówce. Jej siłą jest przebojowość i różnorodność, jak i również zażyłość z samym filmem. To doskonały przykład umiejętnego połączenia obrazu z muzyką.
Na zakończenie trzeba napisać, że “Pulp Fiction” po mistrzowsku łączy w sobie elementy wielu gatunków filmowych, za co głównie kocham ten film. Uwielbiam takie żonglowanie gatunkami. A więc mamy tutaj trochę czarnej komedii, sensacji, filmu noir, no i oczywiście kina gangsterskiego. Tutaj nie można niczego traktować poważnie. Jest to typowy dla Tarantino pastisz, który mógłby być tylko efektem zmieszania wszystkich gatunków. W filmie każdy bohater jest unikatowy i bardzo charakterystyczny, nawet długo po seansie pamięta się nawet niewielkie role i sceny.
Quentin Tarantino zastosował manewr tzw. “kontrolowanego kiczu”, czyli świadomego kreowania filmu na niszowe i tandetne kino klasy B. Już sam tytuł nawiązuje do czegoś kiczowatego. Pochodzi od popularnych w latach 30. i 40. XX wieku brukowych powieści wydawanych na charakterystycznym tanim, surowym papierze, nazywanych właśnie pulp fiction. Pamiętać również trzeba, że wcześniej powstały “Wściekłe psy”, w których Tarantino zastosował podobny zabieg. Jeśli widzieliśmy debiut reżyserski Tarantino, poczujemy się jak w domu, ponieważ czerpanie garściami z kiczowatego kina klasy B i robienie z tego kina ambitnego stało się jednym głównych znaków rozpoznawczych utalentowanego reżysera.
Zatem, podsumowując: błyskotliwe dialogi, gustowna ścieżka dźwiękowa, zaburzona chronologia fabuły oraz aktorstwo. Za to wszystko kocham ten film. Geniusz Tarantino.