search
REKLAMA
20. Millennium Docs Against Gravity

NAZYWAM SIĘ ALFRED HITCHCOCK. Zmartwychwstały mistrz suspensu

Z odkopanymi po czterdziestu latach zwłokami jest jeden podstawowy problem: okropnie cuchną i prezentują się gorzej niż matka Normana Batesa.

Janek Brzozowski

23 maja 2023

REKLAMA

Uwielbiam Marka Cousinsa. Jego Odyseja filmowa była dla mnie niczym dodatkowy przedmiot na filmoznawstwie – 15-godzinny wykład z ulubionym prowadzącym. Człowiekiem żyjącym w swoim świecie, trochę dziwakiem, ale jednocześnie prawdziwym pasjonatem, który swoją pasją potrafi skutecznie zarazić; pomaga mu w tym zresztą niezwykłe narzędzie – głos. Głęboki, hipnotyzujący, naznaczony charakterystycznym, północnoirlandzkim akcentem. Cousins korzysta z niego rozważnie: często stosuje pauzy, waży każde zdanie, niektóre pytania pozostawiając bez odpowiedzi. Jego dokumenty, będące w istocie pełnometrażowymi wideoesejami, zyskują w ten sposób nastrój iście poetycki – kluczową rolę odgrywa w nich rytm. Nie tylko obrazów, ale i słów.

Spore rozczarowanie czaiło się więc na mnie już na samym początku najnowszego projektu Cousinsa – dokumentu Nazywam się Alfred Hitchcock. Rozczarowanie, a jednocześnie niespodzianka; dwie rzeczy tak często ze sobą splecione. Narratorem filmu okazał się bowiem nie Mark Cousins, ale sir Alfred Hitchcock we własnej osobie. A przynajmniej tak moglibyśmy sądzić. W rzeczywistości to Cousins napisał narrację, a następnie zatrudnił brytyjskiego aktora Alistaira McGowana, aby ten wcielił się głosowo w mistrza suspensu. Rozgryzienie sztuczki nie jest zbyt trudne – gdy tylko fałszywy Hitchcock zaczyna odnosić się do współczesności, a dzieje się to bardzo szybko, widz wyczuwa przekręt. Otrzymujemy w tym momencie wybór: albo zaufamy twórcy i pozwolimy wodzić się za nos przez dwie godziny, albo odrzucimy eksperyment, wyczuwając w nim fałsz i nieszczerość. Jeżeli wybierzemy drugą z tych opcji, seans jest dla nas stracony – lepiej opuścić kino, co zresztą parę osób na moich oczach uczyniło.

Załóżmy jednak, że w kinowym fotelu zostaliśmy. Oto Hitchcock, nie Hitchcock prowadzi nas przez sześć rozdziałów opowieści o własnej, nie własnej twórczości. Ucieczka, pożądanie, samotność, czas, spełnienie i wysokość – przez takie filtry Cousins patrzy na twórczość reżysera Okna na podwórze. I patrzy, jak to już ma w zwyczaju, w sposób uważny i niekonwencjonalny. Dostrzega nieoczywiste powiązania pomiędzy filmami Hitchcocka: pomiędzy prysznicem w Psychozie i budką telefoniczną w Ptakach, polem kukurydzy w Północ – północny zachód i morzem w Złodzieju w hotelu. Nie usłyszymy w jego dokumencie o tym, jakimi zasadami rządzi się suspens i na czym dokładnie polega MacGuffin. Podstawy ukryte są gdzieś między wierszami. Zamiast tego dowiemy się, że jedną z najskuteczniejszych metod „wciągnięcia” widza w świat przedstawiony są ujęcia drzwi. Kamera wchodzi za bohaterem do budynku, po czym aktor markuje ruchem ręki zamykanie drzwi – dźwięk i wyobraźnia widza dopełniają reszty. Sposób prosty, a jakże efektywny: droga ucieczki została odcięta, weszliśmy do świata filmu razem z bohaterem.

Inny przykład, prosto z rozdziału o czasie: Co zrobić, gdy bohater dokądś się spieszy? Recepta Hitchcocka: spowolnić czas, rzucić bohaterowi kilka solidnych kłód pod nogi. Na ekranie pojawia się wówczas fragment z M jak morderstwo. Mężczyzna musi zadzwonić do swojego mieszkania, aby dać sygnał zabójcy, którego wynajął do zamordowania żony. Jego zegarek odmawia jednak posłuszeństwa. W ostatniej chwili zdaje sobie sprawę, że ustalona godzina wybiła – udaje się do budki telefonicznej, która okazuje się, a jakże, zajęta. Czas działa na niekorzyść bohatera, ale na korzyść reżysera – pomaga zaangażować widza, wkręcić go w fotel. Odbiorca powinien mieć jak najwięcej informacji: im bardziej świadomy jest stawki, tym większe napięcie towarzyszy danej scenie. Hitchcock-Cousins nie mówi nam o tym wprost, ale przecież właśnie na tym polega suspens, owo przeciwieństwo zaskoczenia lub też, jak stwierdza brytyjski reżyser w wywiadzie rzece z François Truffaut, „najodpowiedniejszy środek podtrzymywania uwagi widza”.

Władca marionetek

Bo o to w tym wszystkim chodzi – o manipulowanie uwagą widza, perwersyjną przyjemność płynącą z władzy nad odbiorcą oraz irracjonalną przyjemność odbiorcy, który przez 90 lub 120 minut pozwala się wodzić za nos. Narrator podkreśla ten fakt wielokrotnie, zapewniając nas, że został reżyserem właśnie z tego powodu. „Aby kontrolować wasze uczucia i emocje”. Momentalnie przypomina się scena z filmowej biografii Hitchcocka, z Anthonym Hopkinsem w roli głównej. Podczas premiery Psychozy bohater wychodzi z sali kinowej, aby przysłuchiwać się krzykom towarzyszącym słynnemu zabójstwu Marion Crane. Jego oczy błyszczą z podniecenia, ręce samoistnie zaczynają dyrygować wrzaskami dochodzącymi zza zamkniętych drzwi. Puentujący scenę uśmiech jest uśmiechem demiurga – człowieka, który trzyma swoich wyznawców oraz ich emocje w garści.

Pozostaje żałować, że podobnego zestawu umiejętności nie posiada fałszywy sir Alfred, stworzony przez Cousinsa i McGowana. Prowadzona przez niego narracja, choć pełna interesujących spostrzeżeń, bardzo szybko nuży. Jest monotonna, pełna powtarzających się zwrotów, kiepskich żarcików. Hitchcock, który krytykuje smartfony i non stop infantylizuje swoją widownię, to nie jest mój Hitchcock. Rozumiem zasady eksperymentu Cousinsa, ale jego wizji nie podzielam. Zanim rozpocząłem pisanie tej recenzji, obejrzałem fragment wywiadu, który przeprowadził z Hitchcockiem niezawodny Dick Cavett. Trudno oderwać od tej rozmowy wzrok. Dlaczego? Najpewniej dlatego, że mamy do czynienia z żywym człowiekiem, nieprzewidywalnym i szalenie inteligentnym. Jednocześnie nieprzeniknionym i sypiącym anegdotami jak z rękawa. Hitchcock z dokumentu Cousinsa jest konstruktem myślowym, który ma swoje ograniczenia. Nigdy nie wyjdzie poza analityczne kompetencje swego twórcy, nigdy nie powie słowa więcej, niż chciałby tego lektor. Władca marionetek przeistoczył się w marionetkę. Smutna sprawa. Z tego powodu wolę, gdy to Mark Cousins prowadzi narrację swoich filmów: w pierwszej osobie liczby pojedynczej, bez ukrywania się za figurami z przeszłości. Jego najlepszym dokumentem wciąż pozostaje ten najbardziej osobisty, czyli – zrealizowane w okresie tuż przed i zaraz po operacji wzroku – The Story of Looking.

Uwielbiam Marka Cousinsa. Zawdzięczam mu w końcu istotną część mojej edukacji filmowej. I dlatego z bólem serca przyznaję, że Nazywam się Alfred Hitchcock to film jedynie w połowie udany. Napakowany ciekawymi, przenikliwymi obserwacjami, których jednak słucha się z trudem, gdy serwuje je przerysowana, sztubacka wersja Alfreda Hitchcocka. Jeżeli Cousins chciał udowodnić, że kino Brytyjczyka jest nieśmiertelne, wystarczyło pokazać nam fragmenty jego filmów i oprawić je własnym, pierwszoosobowym komentarzem. Z odkopanymi po czterdziestu latach zwłokami jest jeden podstawowy problem: okropnie cuchną i prezentują się gorzej niż matka Normana Batesa.

Janek Brzozowski

Janek Brzozowski

Absolwent poznańskiego filmoznawstwa, swoją pracę magisterską poświęcił zagadnieniu etyki krytyka filmowego. Permanentnie niewyspany, bo nocami chłonie na zmianę westerny i kino nowej przygody. Poza dziesiątą muzą interesuje go również literatura amerykańska oraz francuska, a także piłka nożna - od 2006 roku jest oddanym kibicem FC Barcelony (ze wszystkich tej decyzji konsekwencjami). Od 2017 roku jest redaktorem portalu film.org.pl, jego teksty znaleźć można również na łamach miesięcznika "Kino" oraz internetowego czasopisma Nowy Napis Co Tydzień. Laureat 13. edycji konkursu Krytyk Pisze. Podobnie jak Woody Allen, żałuje w życiu tylko jednego: że nie jest kimś innym. E-mail kontaktowy: jan.brzozowski@protonmail.com

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA