NAZYWAM SIĘ ALFRED HITCHCOCK. Zmartwychwstały mistrz suspensu
Uwielbiam Marka Cousinsa. Jego Odyseja filmowa była dla mnie niczym dodatkowy przedmiot na filmoznawstwie – 15-godzinny wykład z ulubionym prowadzącym. Człowiekiem żyjącym w swoim świecie, trochę dziwakiem, ale jednocześnie prawdziwym pasjonatem, który swoją pasją potrafi skutecznie zarazić; pomaga mu w tym zresztą niezwykłe narzędzie – głos. Głęboki, hipnotyzujący, naznaczony charakterystycznym, północnoirlandzkim akcentem. Cousins korzysta z niego rozważnie: często stosuje pauzy, waży każde zdanie, niektóre pytania pozostawiając bez odpowiedzi. Jego dokumenty, będące w istocie pełnometrażowymi wideoesejami, zyskują w ten sposób nastrój iście poetycki – kluczową rolę odgrywa w nich rytm. Nie tylko obrazów, ale i słów.
Spore rozczarowanie czaiło się więc na mnie już na samym początku najnowszego projektu Cousinsa – dokumentu Nazywam się Alfred Hitchcock. Rozczarowanie, a jednocześnie niespodzianka; dwie rzeczy tak często ze sobą splecione. Narratorem filmu okazał się bowiem nie Mark Cousins, ale sir Alfred Hitchcock we własnej osobie. A przynajmniej tak moglibyśmy sądzić. W rzeczywistości to Cousins napisał narrację, a następnie zatrudnił brytyjskiego aktora Alistaira McGowana, aby ten wcielił się głosowo w mistrza suspensu. Rozgryzienie sztuczki nie jest zbyt trudne – gdy tylko fałszywy Hitchcock zaczyna odnosić się do współczesności, a dzieje się to bardzo szybko, widz wyczuwa przekręt. Otrzymujemy w tym momencie wybór: albo zaufamy twórcy i pozwolimy wodzić się za nos przez dwie godziny, albo odrzucimy eksperyment, wyczuwając w nim fałsz i nieszczerość. Jeżeli wybierzemy drugą z tych opcji, seans jest dla nas stracony – lepiej opuścić kino, co zresztą parę osób na moich oczach uczyniło.
Załóżmy jednak, że w kinowym fotelu zostaliśmy. Oto Hitchcock, nie Hitchcock prowadzi nas przez sześć rozdziałów opowieści o własnej, nie własnej twórczości. Ucieczka, pożądanie, samotność, czas, spełnienie i wysokość – przez takie filtry Cousins patrzy na twórczość reżysera Okna na podwórze. I patrzy, jak to już ma w zwyczaju, w sposób uważny i niekonwencjonalny. Dostrzega nieoczywiste powiązania pomiędzy filmami Hitchcocka: pomiędzy prysznicem w Psychozie i budką telefoniczną w Ptakach, polem kukurydzy w Północ – północny zachód i morzem w Złodzieju w hotelu. Nie usłyszymy w jego dokumencie o tym, jakimi zasadami rządzi się suspens i na czym dokładnie polega MacGuffin. Podstawy ukryte są gdzieś między wierszami. Zamiast tego dowiemy się, że jedną z najskuteczniejszych metod „wciągnięcia” widza w świat przedstawiony są ujęcia drzwi. Kamera wchodzi za bohaterem do budynku, po czym aktor markuje ruchem ręki zamykanie drzwi – dźwięk i wyobraźnia widza dopełniają reszty. Sposób prosty, a jakże efektywny: droga ucieczki została odcięta, weszliśmy do świata filmu razem z bohaterem.
Inny przykład, prosto z rozdziału o czasie: Co zrobić, gdy bohater dokądś się spieszy? Recepta Hitchcocka: spowolnić czas, rzucić bohaterowi kilka solidnych kłód pod nogi. Na ekranie pojawia się wówczas fragment z M jak morderstwo. Mężczyzna musi zadzwonić do swojego mieszkania, aby dać sygnał zabójcy, którego wynajął do zamordowania żony. Jego zegarek odmawia jednak posłuszeństwa. W ostatniej chwili zdaje sobie sprawę, że ustalona godzina wybiła – udaje się do budki telefonicznej, która okazuje się, a jakże, zajęta. Czas działa na niekorzyść bohatera, ale na korzyść reżysera – pomaga zaangażować widza, wkręcić go w fotel. Odbiorca powinien mieć jak najwięcej informacji: im bardziej świadomy jest stawki, tym większe napięcie towarzyszy danej scenie. Hitchcock-Cousins nie mówi nam o tym wprost, ale przecież właśnie na tym polega suspens, owo przeciwieństwo zaskoczenia lub też, jak stwierdza brytyjski reżyser w wywiadzie rzece z François Truffaut, „najodpowiedniejszy środek podtrzymywania uwagi widza”.
Władca marionetek
Bo o to w tym wszystkim chodzi – o manipulowanie uwagą widza, perwersyjną przyjemność płynącą z władzy nad odbiorcą oraz irracjonalną przyjemność odbiorcy, który przez 90 lub 120 minut pozwala się wodzić za nos. Narrator podkreśla ten fakt wielokrotnie, zapewniając nas, że został reżyserem właśnie z tego powodu. „Aby kontrolować wasze uczucia i emocje”. Momentalnie przypomina się scena z filmowej biografii Hitchcocka, z Anthonym Hopkinsem w roli głównej. Podczas premiery Psychozy bohater wychodzi z sali kinowej, aby przysłuchiwać się krzykom towarzyszącym słynnemu zabójstwu Marion Crane. Jego oczy błyszczą z podniecenia, ręce samoistnie zaczynają dyrygować wrzaskami dochodzącymi zza zamkniętych drzwi. Puentujący scenę uśmiech jest uśmiechem demiurga – człowieka, który trzyma swoich wyznawców oraz ich emocje w garści.
Pozostaje żałować, że podobnego zestawu umiejętności nie posiada fałszywy sir Alfred, stworzony przez Cousinsa i McGowana. Prowadzona przez niego narracja, choć pełna interesujących spostrzeżeń, bardzo szybko nuży. Jest monotonna, pełna powtarzających się zwrotów, kiepskich żarcików. Hitchcock, który krytykuje smartfony i non stop infantylizuje swoją widownię, to nie jest mój Hitchcock. Rozumiem zasady eksperymentu Cousinsa, ale jego wizji nie podzielam. Zanim rozpocząłem pisanie tej recenzji, obejrzałem fragment wywiadu, który przeprowadził z Hitchcockiem niezawodny Dick Cavett. Trudno oderwać od tej rozmowy wzrok. Dlaczego? Najpewniej dlatego, że mamy do czynienia z żywym człowiekiem, nieprzewidywalnym i szalenie inteligentnym. Jednocześnie nieprzeniknionym i sypiącym anegdotami jak z rękawa. Hitchcock z dokumentu Cousinsa jest konstruktem myślowym, który ma swoje ograniczenia. Nigdy nie wyjdzie poza analityczne kompetencje swego twórcy, nigdy nie powie słowa więcej, niż chciałby tego lektor. Władca marionetek przeistoczył się w marionetkę. Smutna sprawa. Z tego powodu wolę, gdy to Mark Cousins prowadzi narrację swoich filmów: w pierwszej osobie liczby pojedynczej, bez ukrywania się za figurami z przeszłości. Jego najlepszym dokumentem wciąż pozostaje ten najbardziej osobisty, czyli – zrealizowane w okresie tuż przed i zaraz po operacji wzroku – The Story of Looking.
Uwielbiam Marka Cousinsa. Zawdzięczam mu w końcu istotną część mojej edukacji filmowej. I dlatego z bólem serca przyznaję, że Nazywam się Alfred Hitchcock to film jedynie w połowie udany. Napakowany ciekawymi, przenikliwymi obserwacjami, których jednak słucha się z trudem, gdy serwuje je przerysowana, sztubacka wersja Alfreda Hitchcocka. Jeżeli Cousins chciał udowodnić, że kino Brytyjczyka jest nieśmiertelne, wystarczyło pokazać nam fragmenty jego filmów i oprawić je własnym, pierwszoosobowym komentarzem. Z odkopanymi po czterdziestu latach zwłokami jest jeden podstawowy problem: okropnie cuchną i prezentują się gorzej niż matka Normana Batesa.