NA POŁUDNIE OD BRAZOS. 30-lecie serii
Powstała w czasach świetności wystawnych dzieł historycznych, wyrosłych na popularności Szoguna i prawiącej o wojnie secesyjnej sagi Północ Południe, konkurowała z równie imponującą Wojną i pamięcią, której ostatecznie wyrwała dwie statuetki Złotych Globów (na cztery nominacje) i siedem nagród Emmy (przy aż osiemnastu nominacjach!). Sukces ten przełożył się także na finanse, czyniąc z Na południe od Brazos jeden z najlepiej sprzedających się westernów w historii. Dziś kult tego tytułu jest niezaprzeczalny. Bardzo długo podtrzymywany był zresztą licznymi kontynuacjami. Również przeznaczonymi do telewizji, dziejącymi się przed i po akcji ukazanej w oryginale, za każdym razem z innymi twarzami stojącymi za tymi samymi bohaterami, choć część obsady powtórzyła w nich jeszcze swoje role [w 1993 roku nakręcono Powrót nad Brazos, w kolejnych latach światło dzienne ujrzały Lonesome Dove: The Series i Lonesome Dove: The Outlaw Years oraz dalsze adaptacje książek McMurtry’ego z tego cyklu – Ulice Laredo (1995), Szlak trupów (1996) i Czas Komanczów (2008)]. Rozgrywający się w latach 70. XIX wieku pierwowzór, chronologicznie toczący się pomiędzy Czasem Komanczów a Ulicami Laredo, nadal pozostaje przy tym niedoścignionym wzorem wiarygodnego fresku o Dzikim Zachodzie. Czy słusznie?
Podobne wpisy
Cóż, z perspektywy mijającego czasu nie jest to rzecz idealna i pod paroma względami zdołała się zestarzeć niczym jej protagoniści. Przede wszystkim jest to dawne podejście do telewizyjnego serialu, czyli realizacyjnie mało imponujące. Abstrahując od używanych sporadycznie, ale wyjątkowo niezgrabnych efektów specjalnych, czuć tu oczywiście odpowiedni rozmach. Ale też próżno szukać pomysłowych, przysługujących się fabule kadrów, dopieszczonych ujęć czy zrobionych z większą fantazją sekwencji, do jakich przyzwyczaiły nas bardziej współczesne produkcje. Dominuje zatem pewien standard złożony głównie z nieruchomych planów bliskich bądź średnich, czyli coś, co obecnie przyszło nazywać się twórczym lenistwem i co gatunkowi takiemu jak western zwyczajnie nie przystoi. Tu nieraz prosi się o jakieś majestatyczne panoramy bądź popularne w ostatnich dekadach długie ujęcia, które lepiej potrafiłyby ukazać ogrom i piękno nienaruszonej jeszcze techniczną rewolucją Ameryki. A skoro już przy tym jesteśmy, to i fabularnie da się ponarzekać – choćby i właśnie na to, że na tak przepastnych terenach poszczególne postaci odbijają się od siebie zdecydowanie za często, naginając wszelkie zasady przypadkowości lub zrządzenia losu i zabijając nieco wspomnianą wcześniej skalę wydarzeń.
Zresztą cały scenariusz bywa nierówny i nie wszystkim wątkom, bohaterom oraz ich perypetiom poświęca odpowiednią uwagę, przez co niektóre rewelacje przyjmuje się raczej wzruszeniem ramion, bo brakuje im dramaturgicznego zacięcia i emocjonalnej wagi. Bywa wręcz, że zahaczamy o mocno telenowelowe, nudnawe klimaty oraz schematyczne rozwiązania, którym dodatkowo towarzyszą charakterystyczne dla danego okresu tworzenia telewizyjnych inscenizacji pokraczne cliffhangery z obowiązkowym zwolnionym tempem. W końcu też sporo do życzenia pozostawiają niekiedy podejmowane decyzje i stojąca za nimi logika niektórych osób, nieraz kłócąca się z ich wcześniejszym zachowaniem i bynajmniej nie uwarunkowana nowymi okolicznościami. Przy takim czasie trwania potrafi to zaboleć. Paradoksalnie jest to również jedna z tych produkcji, której chętnie obejrzałoby się ciut więcej odcinków – mogłyby one naprawić część z powyższych niedogodności i/lub niedopowiedzeń. A ponoć istnieje wersja o pół godziny dłuższa, lecz, z nieznanych przyczyn, pozostaje nadal zamknięta w archiwach i raczej nic nie wskazuje na to, aby planowano ją w najbliższym czasie wydać.
Szkoda, bo mimo kilku nadmienionych mankamentów mamy do czynienia z niezwykle sprawnym, niebanalnym kawałkiem kina w odcinkach. Z historią mocno angażującą, światem bezpowrotnie wciągającym, z doskonale zagranymi bohaterami z krwi i kości. Przede wszystkim jednak ze szczerą wizją dawnego świata, którego szczątki odbijają się wciąż echem w popkulturze, muzealnych gablotach oraz okolicznościowych skansenach, a który tu nadal żywo iskrzy się w oczach nierozerwalnego duetu bad boysów swoich czasów, tak fenomenalnie odwzorowanych przez Duvalla i Jonesa (co ciekawe, początkowo zaangażowanych odwrotnie do swoich ról). Już sama ta dwójka sprawia, że Na południe od Brazos jest czymś więcej niźli tylko przygodnym serialem. I tworem faktycznie lepszym od niejednego kinowego dokonania.
Ponoć McMurtry nie był zadowolony z odzewu, który spotkał serial, a w rezultacie także jego książkę. Twierdził, że błędnie zinterpretowano je jako część idealizowania mitu o Dzikim Zachodzie, który on chciał przecież wyraźnie obalić. Ale trudno, żeby stało się inaczej, skoro autor stworzył poruszający epos historyczny o czasach, w których twardzi, wolni ludzie niemal każdego ranka dokonywali niezwykłych rzeczy. Nie dla sławy, gazetowych nagłówków i z bohaterskich pobudek. Ale dlatego, że chcieli przetrwać choćby jeszcze jeden dzień. Albo dlatego, że dali słowo.
* – Kluczowy dla fabuły łaciński zwrot „uva uvam vivendo varia fit” jest celowo błędnym zapisem pochodzącej z rzymskich satyr Juwenalisa frazy, która dosłownie oznacza „winogrono dojrzewające na widok drugiego winogrona”.
https://www.youtube.com/watch?v=m44NQUIOaiQ