NA POŁUDNIE OD BRAZOS. 30-lecie serii
Przez dziesięciolecia powstało wiele westernów uważanych dziś za niezaprzeczalną klasykę. Tytułów ważnych z różnych względów, często nie tyle dla samego gatunku, ile dla rozwoju kina w ogóle. Co więcej, lista ta jest całkiem pokaźna – na tyle, że zapewne trudno by było zmieścić ją w jednym, małym akapicie. Ciekawe zatem, że dzieło, które dla wielu na dobre definiuje to, czym jest Dziki Zachód oraz życie kowboja, przynależy do świata telewizji, gdzie po raz pierwszy stacja CBS pokazała je w lutym 1989 roku.
Obchodząca właśnie swoje 30-lecie miniseria Lonesome Dove (tak brzmi nazwa oryginalna i zarazem miejsce rozpoczęcia akcji), którą TVP wyemitowała na swojej antenie trzy lata później, liczy sobie zaledwie cztery odcinki, zamykające się w niespełna sześciu i pół godzinie metrażu. Nie jest to więc typowy tasiemiec telewizyjny, ale po prostu długi film, który z konieczności podzielono na rozdziały. Jego rodowód jest przy tym ewidentnie hollywoodzki. Pierwotnie bowiem nagrodzona Pulitzerem powieść Larry’ego McMurtry’ego, której serial stanowi ekranizację, była… scenariuszem. Współtworzony wraz z Peterem Bogdanovichem projekt w zamierzeniu przeznaczony był dla największych ikon prerii – Johna Wayne’a, Jamesa Stewarta i Henry’ego Fondy. Fakt zebrania ich w jednym filmie brzmi mocarnie i po prostu zbyt pięknie, aby mógł wypalić. Znamienne jednak, że potencjalny hit kinowy nie doszedł do skutku przez inną niezwykle ważną w kontekście westernu personę. Marzenia kinomanów zabił sam… John Ford, który odradził Wayne’owi udział w przedsięwzięciu. A to bez Duke’a po prostu przestało istnieć.
Lecz co się odwlecze… – tak ponad dekadę później, już po śmierci Forda, Wayne’a oraz Fondy, do publikacji trafiła wyrosła z kinowej fabuły książka, wielki sukces wydawniczy, który od razu zainteresował producentów wcześniej kręcących nosem na potencjalną realizację. Z budżetem równym dwudziestu milionów dolców postanowiono przekuć ponad osiemset stronic tekstu w telewizyjne widowisko zapełnione bardziej współczesnymi gwiazdami. Tak w obsadzie znaleźli się między innymi Danny Glover, Diane Lane, Anjelica Huston, Chris Cooper, Steve Buscemi, młodziutka Nina Siemaszko i, nieżyjąca już niestety, Glenne Headly. Główne role powędrowały z kolei do Roberta Duvalla, który swe pierwsze kroki stawiał właśnie u boku Wayne’a w Prawdziwym męstwie, oraz do Tommy’ego Lee Jonesa, dla którego był to tym samym pierwszy występ w danym gatunku, jaki już w XXI wieku chętnie eksplorował w osobie reżysera (Trzy pogrzeby Melquiadesa Estrady, Eskorta).
Tym w przypadku Na południe od Brazos został Simon Wincer – solidny australijski rzemieślnik i twórca późniejszego Quigleya na Antypodach z Tomem Selleckiem. Za kamerą usiadł świeżo opromieniony sukcesem Full Metal Jacket operator Douglas Milsome, muzykę powierzono ojcu mocarnych tematów Conana Barbarzyńcy, Basilowi Poledourisowi, a adaptacją pachnącego świeżutkim drukiem maszynopisu zajął się pochodzący z Teksasu – gdzie wszak toczy się znaczna część akcji – William D. Wittliff (Wichry namiętności). Z taką ekipą, uzupełnioną blisko setką aktorów drugiego planu, tysiącem statystów, stadami koni oraz ważnego dla fabuły bydła, udano się na tereny wspomnianego już stanu oraz sąsiadującego z nim Nowego Meksyku, gdzie w przepięknych plenerach oraz pośród dekoracji zbudowanych wcześniej na potrzeby Silverado, przez szesnaście tygodni w pocie czoła i nie bez problemów tworzono prawdziwą legendę telewizji…
Podobne wpisy
Rzecz prawi o dwóch emerytowanych kapitanach słynnych rangersów – małomównym pracoholiku Woodrowie Callu i jego rubasznym, wesołym towarzyszu Augustusie McCrae – którzy w odseparowanej od świata dziurze z czterema domkami i jednym saloonem na krzyż żyją wspomnieniami dawnej chwały, goryczą niewykorzystanych szans młodości i małymi radościami pozostałej im codzienności, która swoim spokojnym rytmem toczy się de facto na południe od rzeki Brazos (tuż przy granicy Teksasu z Meksykiem, niedaleko słynniejszej Rio Grande). Kiedy więc pojawia się okazja do przeprowadzenia intratnego spędu bydła na północ, aż do Montany, obaj chętnie, acz z nieco innych powodów, siodłają konie. Korzystając z dostępnej im pomocy – wśród której znajdą się domniemany syn jednego z nich, kilku innych weteranów żołnierskich czasów, lokalna dziwka i jej liczni adoratorzy, przypadkowo napotkani Irlandczycy, kucharz, a nawet krnąbrny duet warchlaków – wyruszają na liczącą aż trzy tysiące mil odyseję. Rzecz jasna, nie wszyscy zdołają z niej wrócić w jednym kawałku (bądź wcale), a sama podróż przez wciąż dziewicze tereny okaże się dla niektórych swoistym podsumowaniem dotychczasowego żywota…
To niezwykle ambitne przedsięwzięcie – nierzadko filmowane aż sześcioma kamerami naraz, co w ówczesnej telewizyjnej skali było prawdziwym ewenementem – z miejsca skradło serca krytyków oraz widzów, także tych niedzielnych, niegustujących na co dzień w gatunku. Jednogłośnie okrzyknięto je arcydziełem wykraczającym daleko poza ramy małego ekranu. I nie ma w tym wiele przesady, bo choć całość jest fikcyjnym spojrzeniem na amerykańskiego kowboja, a przy jej tworzeniu McMurtry inspirował się raczej ikonicznymi przygodami Don Kichota, to ma ona swoje korzenie w wydarzeniach z przeszłości. Już sam fakt spędu bydła z Teksasu do Montany zdarzył się naprawdę w życiu niejakiego Teddy’ego “Blue” Abbotta. A Gus McCrae, Woodrow Call i ich czarnoskóry przyjaciel Deets to wypisz, wymaluj autentyczni Oliver Loving, Charles Goodnight i Bose Ikard, którzy w podobnym do serialu okresie wyznaczali własny szlak przez formujące się Stany Zjednoczone, stając się uczestnikami wielu identycznych zdarzeń, co tylko dodaje serii naturalności i pożądanej pikanterii.