MEN IN BLACK: INTERNATIONAL. Nic się nie dzieje, proszę pana
Faceci w czerni powracają. Pod okiem nowego reżysera i w nowym – idąc z duchem czasu – płciowo zdywersyfikowanym składem. Jak przekonuje dystrybutor, tym razem zmierzą się z największym globalnym zagrożeniem w historii – w ich organizacji jest bowiem wtyczka… Od odpowiedzi na pytanie, kto tą wtyczką jest, ciekawsze są dwa inne. Czy Men in Black bez Willa Smitha i Tommy’ego Lee Jonesa to film udany? I przede wszystkim – komukolwiek potrzebny?
Nie mam nic przeciwko tworzeniu kolejnych odsłon cenionych filmów rozrywkowych, bezczelnemu nawet odcinaniu kuponów i graniu na nostalgii widza, ale coraz częściej mam wrażenie, że wielkie studia nie potrafią wyczuć, które filmowe marki widzowie chętnie znowu by zobaczyli. Nie znam nikogo, kogo decyzja o realizacji Men in Black: International specjalnie podekscytowała. Nie jest to też niestety jedna z tych pozytywnych niespodzianek, kiedy przez nikogo niewyczekiwany tytuł okazuje się czarnym koniem blockbusterowego wyścigu. Film z Tessą Thompson i Chrisem Hemsworthem (ależ to był duet w Thorze: Ragnaroku!) po prostu… jest.
Podobne wpisy
Ta właśnie przezroczystość, brak pomysłu, stylu czy odrobiny pazura boli najbardziej. Oto wracamy do czwartej (!) odsłony serii i nie dostajemy w jej ramach absolutnie nic nowego. To te same pomysły i rozwiązania w nieco innej scenerii (akcja, jak sugeruje tytuł, dzieje się głównie poza Stanami Zjednoczonymi) i z nowymi postaciami, które niestety zostały napisane na kolanie, nie budzą grama sympatii. A przecież Chris Hemsworth i Tessa Thompson powinni być gwarantem dobrej zabawy. To nie tylko dobrzy aktorzy z bardzo dużym wyczuciem komediowym, ale duet, który pracował razem – jak już wspominałem – na planie filmu Taiki Waititiego. I to pracował z fenomenalnym skutkiem.
Nie pomoże jednak doborowa obsada (cóż za zmarnowany potencjał – całą rolę obecnej na plakacie Emmy Thompson widzieliście w zwiastunach), gdy scenariusz jest groteskowo wręcz oparty na kliszach i ogranych motywach, humor nie śmieszy (udane gagi można policzyć na palcach jednej ręki), budowa postaci woła o pomstę do nieba, a całość jest okropnie przewidywalna (tożsamość zdrajcy…). Nie radzi sobie także reżyser, który oddał widzom film nie tylko absolutnie pozbawiony autorskiej ręki, ale też niezgrabnie zmontowany, gubiący tempo. A F. Gary Gray (Szybcy i wściekli 8, Włoska robota) nie wziął się przecież z ulicy. Oczywiście, gdy brał się za kino akcji, to nie tworzył szczególnie udanych filmów, ale przynajmniej takie, w których tę akcję było widać. W Men in Black: International zabrakło pomysłu nawet na kilka udanych pościgów czy pojedynków. O tym, że brakuje tu nawet klimatu poprzednich części, tylko wspomnę. Względnie udana realizacja (CGI-potworki straszą nie projektem, ale wykonaniem) to za mało.
Po koszmarnie złym X-Men: Mroczna Phoenix i rozczarowującym sequelu Godzilli Men in Black: International wpisuje się na listę czerwcowych premier nieudanych odsłon znanych marek. Może czas na pobudkę wielkich wytwórni i prosty rachunek sumienia? Znane tytuły nie przyciągną widzów, jeśli stać będą za nimi toporne produkcje. Najnowsza odsłona Facetów w czerni oceniona została źle przez wszystkich niemal krytyków, a widzowie zagłosowali już portfelem. Miejmy zatem nadzieję, że Sony nie da już piątej szansy agentom ds. komicznych. Tylko Chrisa Hemswortha, który zaliczył kolejną klapę, i Tessy Thompson, która przerwała swoją świetną passę, żal.
Gwoli ścisłości to nie jest nawet najgorsza część serii (tu wskazałbym okropnych Facetów w czerni II), ale z pewnością najmniej charakterna. Godzinę po seansie pamiętam tylko zabawną sugestię, że Donald Glover jest kosmitą.