MATTHIAS I MAXIME. Między słowami
Kino Xaviera Dolana miało dotychczas moc i smak musującego wina. Bąbelki, które serwował nam przez ostatnią dekadę Kanadyjczyk, wprowadzane były do jego twórczości na różne sposoby. Zdarzały się więc zarówno przypadki najbardziej wyrafinowane – tzw. metoda szampańska (Mama) – jak również te przypominające użycie czegoś na kształt saturatora (The Death and Life of John F. Donovan). Matthias i Maxime rocznik 2019 to produkt zdecydowanie spokojniejszy od poprzednich, bliżej mu bowiem do spritza aniżeli do frizzante, co nie oznacza bynajmniej, że jest pozbawiony wyrazistego i głębokiego smaku.
Matthias i Maxime jest historią przyjaźni, którą większość z nas doświadczyła, doświadcza lub jeszcze doświadczy. Mamy tu bowiem do czynienia z paczką trzydziestolatków, stojących w rozkroku pomiędzy niewinną młodością a poważną dorosłością. Ekipa powinna się ostatecznie życiowo określić, nierzadko pokornie stosując się do ogólnoprzyjętych norm i konwenansów, co z pewnością poluźni wiązaną przez lata relację. W kręgu dobrych znajomych znajdziemy początkującego prawnika Matta (Gabriel D’Almeida Freitas) i jego dziewczynę oraz Maxa (Xavier Dolan pierwszy raz od 6 lat wystąpił w swoim filmie), który w poszukiwaniu pracy pragnie wyruszyć na dwa lata do Australii, przy okazji uwalniając się od toksycznej rodzicielki (etatowa, ekranowa matka Dolana – Anne Dorval). Wyjazd Maxa staje się pretekstem dla paczki przyjaciół do ostatnich spotkań we wspólnym gronie. Podczas imprezy w domku nad jeziorem zaaranżowany na potrzeby filmowej etiudy młodszej siostry jednego z przyjaciół pocałunek Matta i Maxa doprowadzi do konieczności przewartościowania ich myślenia oraz planów, zanim staną się dorosłymi Matthiasem i Maximem.
Pocałunek mężczyzn nie jest tu zatem wyłącznie iskrą, która wznieca płomienie ich romansu, bo Matthias i Maxime nie jest typową love story. W filmie Dolana bohaterowie incydentu z domku nad jeziorem są razem na ekranie właściwie tylko chwilę. Reżyser koncentruje się bowiem głównie na wpływie homoseksualnego przebudzenia na ich dotychczasowe i przyszłe postrzeganie siebie w świecie. Szczególnie fascynujący jest pod tym względem Matthias w wykonaniu charyzmatycznego Freitasa. Jego zagubienie i strach doskonale odzwierciedla scena szaleńczego pływania w jeziorze. Z kolei Max wydaje się pogodzony z utratą kochanka/przyjaciela. Dwa tygodnie dzielące go od wyjazdu do Australii to niewystarczający czas, aby zawalczyć o miłość Matta, a może jeszcze zniszczyć świetne relacje w grupie przyjaciół. Czujemy ponadto, że jego postać niesie w sobie jakąś tajemnicę lub brzemię, której wyrazem jest znamię na połowie twarzy.
Wyjątkowemu uczuciowemu napięciu pomiędzy bohaterami przyglądamy się między słowami, w przelotnych spojrzeniach i dyskretnych gestach. Kamera idealnie wyłapuje w chaosie i hałasie spotkań trzydziestolatków te skromne i niewidoczne dla nieuważnych wyznania miłości oraz wątpliwości. Pozostając przy aspektach techniczno-wizualnych, warto zauważyć, że w Matthiasie i Maximie reżyser wraz ze swoim – stałym od czasów Toma (2013) – operatorem, André Turpinem, nadal wykorzystuje piękne, mocne kolory w celu odmalowania swojej zmysłowej wizji. Tym razem jednak kolory te są jakby przygaszone, dzięki czemu doskonale ilustrują paradoks jednoczesnej delikatności i dzikości filmu. Dolan ponadto potrafi tu zapanować wreszcie nad swoją tendencją do przesady, która przejawiała się przede wszystkim w scenach w zwolnionym tempie. Manierę tę zastąpił świetnym kadrowaniem i jeszcze lepszym poczuciem rytmu. Swój młodzieńczy narcyzm i zbyt dużą pewność siebie, widoczne również w jego wcześniejszych obrazach, Dolan poniekąd wyśmiewa tutaj za sprawą Eriki Rivette (główna sprawczyni pocałunku Matta i Maxa). Kanadyjczyk nie ma jednak zamiaru rezygnować z komentowania tego, co dzieje się na ekranie, za pomocą muzyki. W związku z tym, że jest w tym niekwestionowanym mistrzem, w Matthiasie i Maximie znajdzie się miejsce zarówno dla Mozarta, jak też dla Limp Bizkit, czy Britney Spears. Wykorzystywanie w ten sposób popularnych utworów nadal pozostaje znakiem rozpoznawczym Xaviera Dolana, a wkomponowanie w zakończenie obrazu cudownej piosenki Song for Zula zespołu Phosphorescent pozostawiło mnie zupełnie rozbrojonym emocjonalnie.
Matthias i Maxime jest zatem z jednej strony obrazem skromnym, delikatnym, cichym, zmysłowym, z drugiej natomiast wciąż niezwykle energetycznym i szalonym. Jak mawia Erika Rivette – „impresjonistycznym i ekspresjonistycznym zarazem”. Żywym obliczem filmu Dolana są pełne szczerych uśmiechów i rozmów spotkania przyjaciół. Kanadyjczyk zawsze posiadał tę niezwykłą zdolność do pisania dialogów, którymi jego obrazy oddychają najgłębiej. Największa siła Matthiasa i Maxime’a tkwi właśnie w naturalnych, sprawiających wręcz wrażenie improwizowanych, błyskotliwych pogawędkach i zabawnych sprzeczkach przyjaciół, dzięki którym widz czuje się tak, jakby znał ich równie długo, jak oni siebie nawzajem, jakby widział wśród nich swoich kumpli. Xavier Dolan sam jest już trzydziestolatkiem i dzięki swojej niezwykłej wrażliwości kreśli jeden z najlepszych i najwierniejszych portretów pokolenia, nie pomijając jego przywar i niedoskonałości. Kanadyjczyk doskonale podkreśla jednoczesną wyjątkowość i ułomność milenialsów, zestawiając ich z pokoleniem starszym (matki przyjaciół) oraz młodszym (siostra jednego z przyjaciół i jej kolega).
Matthias i Maxime jawi się zatem jako bardzo udana, dojrzała próba podsumowania twórczego okresu młodości Xaviera Dolana. Najnowszy film Kanadyjczyka to subtelny, czarujący, zmysłowy throwback i naturalnie pozyskane bąbelki musującego wina.