TOM. Rasowy thriller, w którym nic nie jest jednoznaczne. Pozycja obowiązkowa
Tekst z archiwum Film.org.pl (2014)
Dolan nie musi udowadniać już niczego. Na zawsze Laurence jednoznacznie zaznaczył, że nie jest on jedynie sezonową modą – stereotypowym hipsterem, który puszcza w filmie kilka francuskich piosenek, bawi się kolorami i zbiera uznanie krytyków jedynie za to, że „taki młody, taki zdolny, taki piękny”. Trzeba powiedzieć jednak jasno, że Laurence cierpiał jeszcze na pewien kompleks Wyśnionych miłości. Pamiętam, kiedy przed premierą rozmawiałem o nim z jedną ze znajomych. Powiedziała, że bez względu na to, co Dolan nam zaserwuje, z całą pewnością będzie to jeden z „najładniejszych” filmów roku. Nie myliła się. Mimo tego, że Laurence był dużo cięższy i bardziej przytłaczający od opowieści o młodzieńcu igrającym z uczuciami dwójki przyjaciół, to wciąż był przerysowany świat młodego Kanadyjczyka. Świat pełen manier, pełen kreślenia grubą kreską. W Tomie wszystko się zmienia, choć w tle wciąż słychać francuskie piosenki.
Główny bohater cierpi z powodu utraty. Ze światem pożegnał się jego partner, młody chłopak wywodzący się z niewielkiej, konserwatywnej wsi usytuowanej gdzieś na końcu świata. Tom udaje się na jego pogrzeb, ale od samego początku coś nie gra, rzeczywistość stawia opór. Na poboczu roztrzaskana zostaje nawigacja, która zamiast prowadzić do celu zwodzi i prowadzi na manowce. Po dotarciu do domu zmarłego bohater nie spotyka nikogo. Stojąc przed drzwiami i ściskając zmaltretowany kawałek papieru upewnia się, czy aby na pewno adres wypisany na jego powierzchni zgadza się z tym, który można dostrzec na tabliczce. Zgadza się, pod ławką odnajduje się klucz, Tom wchodzi do środka – dom jest pusty. Brak w nim kogokolwiek, choć ślady zdradzają, że jeszcze przed chwilą ktoś w nim przebywał. Pustka pomieszczeń jest najbardziej dobitnym sygnałem tego, że osoba, którą się kochało nie żyje. Odeszła przed momentem, a rany wciąż są rozdrapane i krwawią.
Wkrótce śpiącego przy kuchennym stole Toma budzi matka zmarłego chłopaka. Od początku daje wyczuć się fakt, że w kobiecie coś pękło, że jest szalona. Na okalającej dom farmie, pełnej ostrej jak brzytwa kukurydzy – wszak mamy październik, liście rośliny są w tym okresie prawdziwymi ostrzami – pracuje brat zmarłego. Tom przyjmuje informację o jego istnieniu z ogromnym zdziwieniem. Jego zderzenie z Francisem jest przeżyciem traumatycznym na różnych poziomach. Nie chodzi jedynie o to, że brat to furiat, brutal, człowiek jeszcze bardziej szalony, aniżeli tracąca kontakt z rzeczywistością matka. Głównym nośnikiem traumy jest fakt, że ten szaleniec przypomina zmarłego – zapach, głos, wykonywane gesty, wspólne historie. Trup wstaje z grobu i jest obecny jeszcze bardziej intensywnie, niż za życia. Tom traci orientację, zaczyna się gubić i daje wciągnąć się w grę, której zasady rozgryźć musi sam widz.
Dolan robi film mroczny, brutalny. Niemal całkowicie pozbawiony estetycznych fajerwerków swoich poprzednich produkcji. Za barem miejscowego pubu świeci neon „The Real Thing” będący jednym z nielicznych jaskrawych punktów monochromatycznej palety barw Toma. Prócz niego w oczy widza z dużą siłą uderza kolor czerwony, zarezerwowany jedynie dla krwi. Kiedy Tom opowiada swojej przyjaciółce o farmie, z ekscytacją w głosie podkreśla, że „tu wszystko jest takie prawdziwe”. Krowy rodzą, cielaki przychodzą na świat wraz z wiadrem krwi, prawdziwe są obicia oraz rozcięcia powstałe na ciele w skutek ucieczki przez pole ostrej jak brzytwa kukurydzy i potężnych razów otrzymanych od porywczego Francisa. To nie jest świat Wyśnionych miłości, w którym najbardziej frapującym problemem jest to, czy kiecka z second-handu jest wystarczająco vintage.
Tom jest rasowym thrillerem psychologicznym. Jednym z najlepszych przedstawicieli tego gatunku od wielu lat. Widz zostaje wrzucony w sam środek świata zdominowanego z jednej strony przez śmierć i utratę, z drugiej przez rozpaczliwą chęć życia. I nie chodzi tu o życie rozumiane jako termin roztrząsany przez zastępy filozofów, a o życie odczuwane w swoim najbardziej przyziemnym, wręcz atawistycznym wymiarze. Te pokaleczone dłonie, ta krew, napięcie na linii śmierć-trwanie, niemal zwierzęce zaznaczanie swojej obecności i krzyk „ja tu jestem, istnieję do cholery”. Wydaje się, że w środku tego cyrku znajduje się banda szaleńców, że nikt nie jest normalny. Dolan konstruuje jednak świat tak świadomie i inteligentnie, że szybko zaczynamy zadawać sobie pytanie o to, czy ci, którzy z początku wydawali się być najbardziej szeleni, nie są czasem powoli wysychającymi oazami rozsądku.
W Tomie nic nie jest jednoznaczne, wartościowane zero-jedynkowo. Nie wiemy czy za chwilę ktoś nie zginie, czy nie zostaną wymiecione jakieś brudy skrzętnie upchane pod dywanem. Z czasem zaczynamy mieć nawet wątpliwości co do tego, czy pogrzeb – będący przecież pretekstem do rozwoju całej historii – nie był jedynie sfingowaną szopką, która zakończyła się pogrzebaniem w ziemi pustej trumny. Dolan robi świetną robotę. Jeśli proces jego filmowego rozwoju będzie nadal przebiegał w tak zastraszająco szybkim tempie, to już za kilka lat będziemy mówić o nim w kategoriach zarezerwowanych jedynie dla największych twórców. Tom – pozycja obowiązkowa.