LIGA SPRAWIEDLIWOŚCI ZACKA SNYDERA. Zmarnowana EWANGELIA wg Supermana
Snyder, w porównaniu z wersją filmu Whedona, faktycznie zaprezentował superbohaterów obszerniej, co przydało się zwłaszcza Cyborgowi, którego do tej pory można było nie zauważyć jako członka Ligi, nawet jednego z mniej ważnych. Nie podołał jednak antagonistom. Nie wystarczy ubrać takiego Steppenwolfa w pancerz z mieniącego się na złoto sosnowego igliwia. Trzeba jeszcze nadać mu charakter. Steppenwolf w wersji filmu z 2017 roku zupełnie go nie miał. Był słabym, nieporadnym antagonistą z miernym uzasadnieniem ideowym poszukiwania motherboxów. Teraz jest podobnie. Nie wiem, na jakiej podstawie niektórzy twierdzą, że zyskał osobowość. Teraz już zupełnie odebrał mu ją Darkseid wraz ze swoim siepaczem DeSaadem. Ten zresztą nigdy nie wierzył, że Steppenwolf da sobie z Ziemią radę. Nawet Darkseid zawiódł przed wiekami, gdy wystąpiła przeciwko niemu koalicja bogów, superherosów i wszystkich ziemskich plemion.
Steppenwolf jest wyłącznie jego podnóżkiem. Posiada osobowość całkowicie podporządkowaną chęci przypodobania się Darkseidowi. W walce natomiast, mimo swojego nowego pancerza, sprawdza się podobnie nierówno, jak działo się to w poprzedniej Lidze. Niby jest silny, gdy pokonuje Merę czy Aquamana, ale jednak słaby, gdy Wonder Woman (Gal Gadot) potrafi mu wymierzyć cios wciskający go w ścianę lub całkiem powalający. Superman, tak jak u Whedona, u Snydera nie ma najmniejszych trudności z jego pokonaniem. Co do samego Darkseida zaś, jego pojawienie się sprawia wrażenie dopełnienia jedynie czystej formalności. Nic nie wnosi do fabuły, prócz zajmowania czasu ekranowego – szczególnie długo trwają quasi-narracyjne wstawki, gdy Steppenwolf spowiada się przed wizualizacją DeSaada. Daleko Darkseidowi do estymy, którą cieszył się Thanos.
Podobne wpisy
Najciekawszym wątkiem, paradoksalnie właśnie nierozwiniętym, wydaje się Kal-El (Henry Cavill). Zamiast więc przeciągać do granic absurdu film za pomocą rozmamłanych spojrzeń i slow motion, można było spożytkować godzinę na wyjaśnienie, czym jest tajemnicza broń, Anty-Życie, które zostało obudzone, i jak z nim jest związany Superman. Czy jest on nowym ziemskim Mesjaszem, a może Antychrystem? Scena, kiedy wznosi się powyżej atmosfery Ziemi i przyjmuje znak krzyża, jest rodzajem Snyderowskiej epifanii. Trudno nie interpretować jej w kategoriach religijnych, niekoniecznie tych chrześcijańskich, gdyż są one wtórne wobec religijnej symboliki w ogóle, wspólnej większości religii istniejących w naszym społeczeństwie. Liga Sprawiedliwości Snydera jest przepełniona symbolami mityczno-religijnymi, co jest jej intrygującą stroną, szkoda, że aż tak enigmatycznie podaną. Zgadza się, że gdyby Snyder bardziej otwarcie przedstawił swoje religijne wizje, posądzono by go o kicz. Artystycznie sylwetkowy wizerunek Kal-Ela na tle Ziemi wygląda nieco tandetnie, ale czy którekolwiek święte obrazki rozdawane np. przez księży są dziełami sztuki? Potencjał ewangelizacyjny Kal-Ela został niestety zmarnowany, podobnie jak epilog niewątpliwie wiążący się z udziałem Supermana w przyszłej apokalipsie.
No właśnie, epilog. Skoro Zack Snyder zdecydował się na realizację tak długiego filmu, celnym posunięciem było uporządkować go za pomocą rozdziałów, z jednej strony tworzących zamknięte części, a z drugiej otwierających bieg fabuły na nowe wydarzenia. Dzięki rozdziałom oglądanie filmu można sobie podzielić na etapy, co ma niebagatelne znaczenie np. gdy chodzi o treść, ale i muzykę. O tym jednak zaraz. Wydawało mi się, że epilog tak monumentalnej opowieści coś wyjaśni, a nie dodatkowo zamąci. Mącenie owo na dodatek odbywa się „na szybko”. Odnosi się wrażenie, że zasygnalizowane w epilogu wątki nie pasowały Snyderowi, żeby je dołączyć do głównej fabuły, więc dosłownie upchał je kolanem w zakończeniu. Musiał wszystkie, inaczej jego reżyserskie ego pozostałoby niezaspokojone, a dość już zranił je Warner Bros. Czyżby to był właśnie ów zły duch unoszący się nad wszelkimi poczynaniami Snydera w Lidze Sprawiedliwości? Niestety Postać Jokera wypadła nijako. Naiwnie spodziewałem się korony cierniowej, a dostałem wychudzonego świra z makijażem na twarzy, i to bez blizn. Zresztą jak mogła ta scena wyjść, skoro aktorzy nawet się nie widzieli. Widać, że Snyder silił się na artyzm, jednak manipulacja głębią ostrości nie oznacza, że scena wspina się na wyżyny sztuki filmowej. Gwoździem do trumny epilogu niespodziewanie został zielony przybysz z Marsa, cringe’owy akcent w całym tym Snyderowskim, mrocznym ambarasie, celowo odessanym nawet z żartów i dowcipnych sytuacji. Cringe’u nie brakuje również wcześniej, np. postać na tle księżyca w pełni, wizualizacja Supermana stworzona przez Cyborga, na którą tęsknie patrzy Batman (Ben Affleck), niemal jak na utraconego na zawsze kochanka itp. Znalazłoby się podobnych smaczków więcej, ale może niech widzowie sami pobawią się w ich poszukiwania. Chętnie się dowiem, co uważają za cringe, który jest dobrze scalony z formą produkcji, a co za cringe odstający od całości i wprawiający w żenującą konsternację.