KROWA. Żywot Lumy
Zwierzęta odgrywały istotną rolę w twórczości Andrei Arnold niemalże od samego początku. Pies stanowił nie tylko tytuł jej drugiego krótkometrażowego filmu, ale również jego centralną metaforę. Niewinne, bezdomne zwierzę odkrywało przed główną bohaterką prawdę o jej przemocowym chłopaku oraz dostarczało narzędzi do walki z toksyczną rodzicielką. Podobnie było w oscarowej Osie, w której tytułowy owad odgrywał istotną rolę fabularną, w kluczowym momencie filmu wydobywając z protagonistki instynkt macierzyński. Zwierzęta pojawiły się również w drugim pełnometrażowym filmie Arnold, czyli Fish Tanku. Zarówno tytułowe akwarium, jak i przewijający się przez fabułę biały koń podkreślały fizyczne oraz emocjonalne zniewolenie nastoletniej bohaterki, poszukującej namiastki wolności w tańcu. Krowa stanowi więc na tym tle pewien punkt dojścia. Nie tylko jako pierwszy film dokumentalny w twórczości Arnold, ale również pierwszy film w całości poświęcony zwierzętom.
Direct Cinema
Główną bohaterką dokumentu jest Luma – krowa mleczna o numerze 1129, mieszkająca na farmie nieopodal Londynu. Poznajemy ją w dość szczególnym momencie, bo w trakcie porodu. Podczas oglądania pierwszych ujęć filmu Arnold błyskawicznie przypomniała mi się nowela dokumentalna Krowa, autorstwa wybitnego polskiego dokumentalisty Władysława Ślesickiego. Choć projekt ten ewoluował ostatecznie w znakomite Chyłe pola, spychając tytułową krowę daleko na drugi plan, to zachowała się w nim dramatyczna scena nocnego cielenia, bardzo podobna do tego, co możemy oglądać w początkowych fragmentach dokumentu Arnold. Z tą jednak różnicą, że w filmie Ślesickiego (nawet w jego pierwotnej, nigdy niezrealizowanej wersji) rola zwierzęcia nigdy nie wybijała się ponad bycie pośrednikiem w historii o mieszkańcach malutkiego, górskiego Zaczerczyka. W filmie Arnold natomiast zwierzę jest nie tylko głównym bohaterem, ale również naczelnym tematem, a znajdujący się dookoła ludzie niewiele więcej niż statystami, towarzyszącymi Lumie i jej potomstwu w codziennym życiu.
Krowia bohaterka właściwie nie znika z ekranu, od czasu do czasu pojawia się na nim jej córka. Oddzielona od matki zaraz po urodzeniu (tak, aby nie zdążyła wykształcić się pomiędzy nimi więź emocjonalna), ucieleśnia przykrą uniwersalność i powtarzalność losu zwierząt hodowlanych. Lumę oglądamy najczęściej na długich, ruchomych ujęciach, rejestrujących każdy jej ruch z pieczołowitością i wytrwałością godną najwybitniejszych twórców nurtu Direct Cinema. Tak jak w 1960 roku Robert Drew nie odstępował na krok Johna Kennedy’ego, realizując przełomowe Primary, tak jak w 1967 roku Don Alan Pennebaker nie spuszczał oka z Boba Dylana podczas kręcenia wyjątkowego Dont Look Back, tak Andrea Arnold zawsze znajduje się blisko Lumy. Jest z nią w czasie porodu (dwukrotnie), dojenia, spacerów po farmie, krótkiego wypasu na trawie, błotnych kąpieli. Kamera zdaje się „przyklejona” do bohaterki, jakby łapała jej życie „na gorąco”, bez niepotrzebnych cięć oraz innych odautorskich ingerencji. Wielka w tym zasługa polskiej operatorki, Magdy Kowalczyk, która pracę przy dokumencie Arnold otrzymała po tym, jak wysłała reżyserce kilka próbnych ujęć, nakręconych na jednej z polskich farm. Czynnikiem decydującym okazały się nie tylko umiejętności operatorskie (choć niepodważalne), ale również miłość do zwierząt, która przebijała ze zrealizowanych przez Kowalczyk ujęć. Jak tłumaczy w wywiadzie dla „Filmmaker Magazine” sama Arnold: „W Magdzie dostrzegłam idealny balans pomiędzy miłością do krów oraz wiedzą na temat tego, jak używać kamery. Jest bardzo empatyczną oraz życzliwą osobą i te cechy znalazły swoje odzwierciedlenie w rezultatach jej pracy”.
Choć w Krowie przeważają dynamiczne ujęcia, przybliżające nas do codziennej egzystencji zwierzęcia tak mocno, jak to tylko możliwe, odnaleźć można tu również poetyckie, pieczołowicie zainscenizowane fragmenty. Jednym z nich jest chociażby scena kontaktu seksualnego pomiędzy Lumą a bykiem, rozgrywająca się podczas nocy sylwestrowej. Fragment następujący zaraz po zbliżeniu erotycznym przedstawiony zostaje za pomocą czułej, statycznej kompozycji, do złudzenia przypominającej obraz malarski, którego autorką mogłaby być Rose Bonheur (francuska artystka specjalizująca się w portretowaniu zwierząt wiejskich, zwłaszcza krów). Sam akt seksualny pojawia się natomiast na ekranie za pośrednictwem klarownej i zabawnej metafory wizualnej – wybuchających na niebie fajerwerków (trudno nie pomyśleć w tym momencie o zamykającym ujęciu Północ-północny zachód Alfreda Hitchocka). Całej scenie towarzyszy zaś spokojna piosenka Tyrant Kali Uchis – jeden z wielu popowych hitów puszczanych przez pracowników farmy, którzy nadają w ten sposób wydarzeniom z życia Lumy, najpewniej zupełnie nieświadomie, dodatkowego kontekstu. Jeżeli przeanalizujemy tekst utworu Uchis, to odkryjemy, że zaloty byka odbywały się przy akompaniamencie piosenki, która w niebezpośredni sposób opowiada właśnie o zbliżeniu erotycznym. Ot, sympatyczny drobiazg.
Cierpliwa obserwacja
Wychodząc z seansu Krowy, zacząłem się zastanawiać, na jak wiele sposobów Arnold mogła zrealizować swój dokument. Mogła na przykład wykorzystać klasyczną już poetykę „gadających głów”, spróbować opowiedzieć o Lumie poprzez rozmowy z osobami, które opiekują się nią na co dzień. W ten sposób historię zwierzęcia zdominowaliby jednak ludzie. Mogła włączyć do filmu narrację z offu, tak jak robi się to w wielu prozwierzęcych dokumentach (takich jak Dominion, Zjadanie zwierząt czy Mieszkańcy ziemi). Wymowa Krowy byłaby jednak wówczas zbyt oczywista, publicystyczna, ocierająca się o łopatologię. Arnold wybrała więc inną drogę, chyba najtrudniejszą, ale najbardziej sprawiedliwą – drogę ascetycznej, cierpliwej obserwacji. Wyciąganie wniosków pozostawiła widzom, przedstawiając na ekranie jedynie drobny wycinek zwierzęcego życia. Takie podejście zbliża Krowę chociażby do Gundy Victora Kossakovsky’ego. Z tą różnicą, przemawiającą raczej na korzyść dokumentu Arnold, że Kossakovsky, aby ułatwić wytworzenie się więzi emocjonalnej pomiędzy widzem a tytułową świnią, postanowił wybudować specjalny plan filmowy. Reżyserka Fish Tanku wykorzystała natomiast istniejącą już lokację, nie ingerując w żaden sposób w jej strukturę – po prostu wkroczyła z kamerą na farmę, wcześniej uzyskując od właścicieli zgodę na filmowanie.
Trudno o dokument, który w bardziej sugestywny sposób pokazywałby, na czym polega i jak wygląda życie zwierzęcia hodowlanego. Życie całkowicie podporządkowane potrzebom człowieka. Życie, które kończy się, gdy nie jest w stanie owych potrzeb zaspokoić. Film Arnold w żadnym momencie nie komunikuje nam wprost, co mamy na ten temat myśleć – pozwala przemówić głębokiemu spojrzeniu Lumy, jej cichym jękom i rozdzierającym serce krzykom, będącym reakcją na to, jak farmerzy odbierają jej córkę, a następnie wywożą na inną, oddaloną o kilkanaście kilometrów farmę. Podczas oglądania tej dramatycznej sceny mimowolnie pomyślałem o oscarowej przemowie Joaquina Phoenixa, a dokładniej o fragmencie, który poświęcił ekskluzywnie kwestiom środowiskowym: „Myślę, że odcięliśmy się od naturalnego świata i wielu z nas skażonych jest egocentrycznym punktem widzenia – przekonaniem, że jesteśmy centrum wszechświata. Ruszamy w świat natury i plądrujemy go w poszukiwaniu zasobów. Czujemy się uprawomocnieni do tego, aby sztucznie zapładniać krowę, a kiedy już urodzi, odebrać jej dziecko, pomimo tego, że jej krzyków cierpienia nie da się pomylić z czymkolwiek innym. Potem zabieramy jej mleko, przeznaczone dla cielaka, i wlewamy je do naszych kaw i płatków. I myślę, że boimy się idei zmiany, bo sądzimy, że będziemy musieli wówczas z czegoś zrezygnować, coś poświęcić. Ale przecież ludzie, w swoich najlepszych momentach, potrafią być szalenie innowacyjni, kreatywni i genialni. I myślę, że kiedy użyjemy miłości i współczucia jako naszych zasad przewodnich, to stworzymy system zmian, który będzie pożyteczny dla wszystkich istot na Ziemi i dla całego środowiska”.
Jeżeli rozpoznanie, uświadomienie zawsze jest pierwszym krokiem prowadzącym do zmiany, to Krowa wykonuje na tym polu robotę nie do przecenienia. Nie wyobrażam sobie, aby ktoś, kto ma za sobą seans dokumentu Arnold, mógł kiedykolwiek spojrzeć na zwierzę w przedmiotowy, pozbawiony empatii sposób.