DONT LOOK BACK. Jeden z najwspanialszych filmów dokumentalnych w historii kina

W 1965 roku Bob Dylan znajdował się u szczytu sławy. Światło dzienne ujrzały wówczas jedne z najważniejszych i najpopularniejszych płyt artysty – Bringing It All Back Home (wśród utworów m.in. takie klasyki jak Mr. Tambourine Man i Subterranean Homesick Blues) oraz Highway 61 Revisited (m.in. kultowe Like a Rolling Stone). W związku z wydaniem pierwszego z tych krążków Dylan udał się na przełomie kwietnia i maja w trasę koncertową po Wielkiej Brytanii. Podążył za nim, wraz z kamerą i niewielką ekipą realizatorską, czołowy twórca amerykańskiego nurtu Direct Cinema – Don Alan Pennebaker. Efektem współpracy reżysera oraz muzyka okazał się jeden z najwspanialszych filmów dokumentalnych w historii kina.
Dont Look Back rozpoczyna się, jakby mogło być inaczej, ujęciem Boba Dylana. Artysta stoi w zapuszczonej uliczce (w tle m.in. „grający bezdomnego” Allen Ginsberg) wraz z pakietem tekturowych plansz, na których zapisane są słowa (wypełniającej w całości warstwę dźwiękową) Subterranean Homesick Blues. Dylan ani razu nie otwiera ust podczas tego krótkiego prologu. Jest niemym artystą, który pozwala przemówić swojej piosence. Medium zajmującym się jedynie przekładaniem w odpowiednim momencie kolejnych plansz. Plansz, co warte odnotowania, pełnych błędów ortograficznych (nie ustrzegł się od niego również sam tytuł filmu Pennebakera) i różnic względem oryginalnego tekstu utworu. Są to, rzecz jasna, pomyłki intencjonalne, sugerujące stałą ewolucję twórczości Dylana, jej odporność i obojętność na różnego rodzaju zasady oraz restrykcje.
Błąd w tytule zdaje się podpowiadać coś jeszcze – stawiać nad wszystkim, co zobaczymy na ekranie, wielki znak zapytania. Czy Dylan, którego poczynania śledzić będziemy przez ponad dziewięćdziesiąt minut, to prawdziwy Dylan? A może to wszystko jedna, wielka zgrywa ze strony artysty, który w obecności kamery zakłada na twarz kolejną maskę, po raz kolejny zmienia kolor skóry niczym kameleon? W wywiadzie dołączonym do wydania DVD Dont Look Back Pennebaker odnosi się do tej kwestii w następujących słowach: „Film może nie być aż tak bardzo o Dylanie, ponieważ Dylan w pewnym stopniu gra przez cały czas jego trwania. I to jest jego prawo. Potrzebuje, w pewnym sensie, jakiejś ochrony przed procesem realizacji”.
Przejdźmy jednak do konkretów. Jaki dokładnie jest Dylan z Dont Look Back? Jak prezentuje się to jego wcielenie? Bardzo mocno wyrobione zdanie ma na ten temat Roger Ebert, który w swojej recenzji filmu Pennebakera wylał na amerykańskiego muzyka całe wiadro wymyślnych epitetów, pisząc: „Jakim dupkiem był Bob Dylan w 1965 roku. Jaką niedojrzałą, zapatrzoną w siebie, nadętą, okrutną, płytką, małą kreaturą, nieempatyczną i pogardliwą względem kogokolwiek innego niż ona sama albo jej sługusy”1. Słynny krytyk filmowy nie przebiera w słowach, ma zresztą ku temu powody. Dylan rzeczywiście zachowuje się cokolwiek arogancko, zwłaszcza w kontaktach z przedstawicielami mediów – młodziutkim dziennikarzem gazety studenckiej i doświadczonym redaktorem „Timesa”. Podczas rozmowy z pierwszym z nich poeta świetnie się bawi, obracając wywiad w przesłuchanie coraz bardziej zagubionego studenta. Zbywa kolejne pytania chłopaka, zadając własne – kąśliwe, a miejscami wręcz lekceważące. Z drugim z dziennikarzy muzyk poczyna sobie jeszcze śmielej, zakrzykując go, wdając się w dyskusję o charakterze światopoglądowym i atakując niemalże ad personam.
Sceny rozmowy z dwoma przedstawicielami mediów są jednymi z najdłuższych w całym filmie – każda z nich trwa po mniej więcej dziewięć minut. Zarejestrowane przez mobilne, drobne, chybotliwe kamery (znak rozpoznawczy nurtu Direct Cinema) ekipy Pennebakera są najbardziej emocjonującymi, trzymającymi w napięciu fragmentami dokumentu. Szybko orientujemy się, że na ekranie oglądamy de facto sprowokowane przez Dylana pojedynki. Zupełnie tak, jakby (wiecznie) młody artysta czuł nieustanną potrzebę konfrontacji, ciągłego udowadniania swojej wyższości (taką tezę potwierdzałyby również inne fragmenty Dont Look Back – chociażby „rywalizacja” Dylana z Donovanem na piosenki w pokoju hotelowym). W obu tych absolutnie znakomitych scenach Dylan jawi się jako błyskotliwy orator, który nie waha się ostrza swojej błyskotliwości przystawić do gardła konkretnych (choć w pewnej mierze przypadkowych) osób. A to wszystko przed obliczem kamer – trochę na wiwat, wzorem chłopca, który popisuje się w szkole przed swoimi rówieśnikami, gnębiąc intelektualnie mniej lotnego kolegę z klasy. Czy jest to powód, aby Dylana potępiać? Niektórzy, podążając za głosem Rogera Eberta, powiedzą, że tak – i mają do tego pełne prawo. Ja jednak, mając na względzie chociażby przytoczoną dwa akapity wyżej uwagę reżysera dokumentu, byłbym mniej stanowczy w ferowaniu wyroków.
Rejestrując trasę koncertową Dylana po Wielkiej Brytanii, Pennebaker nie skupia się jedynie na samym artyście, ale również na różnego rodzaju mechanizmach towarzyszących temu ogromnemu przedsięwzięciu. Wyróżnić należy zwłaszcza dwa podstawowe – wszechobecną obsesję na punkcie muzycznego idola i kult pieniędzy. Dylan jest wiecznie otoczony przez ludzi. Raz są to namolni dziennikarze, raz skaczący na samochód lub biegnący za nim (psycho)fani, a raz po prostu znajomi (nazwani przez Eberta „sługusami”), którzy towarzyszą artyście w trasie (m.in. Allen Ginsberg, Alan Price czy Joan Baez). Tylko w obecności tych ostatnich Dylan może pozwolić sobie na chwile wytchnienia, choć i tutaj trudno mówić o samotności. Prawdziwie samotny jest muzyk jedynie na scenie, kiedy oświetla go niewielki strumień światła, silnie kontrastujący z panującą dookoła absolutną ciemnością, wśród której znajduje się oczekująca na cud publiczność.
Żeby jednak taki koncert mógł się odbyć, potrzebny jest menadżer, który zajmie się nim od strony organizacyjnej. I tutaj na scenę wkracza Albert Grossman – człowiek stojący za sukcesem finansowym Boba Dylana. Pojawia się on w kilku fragmentach Dont Look Back, również tych nieco mniej formalnych – zasłynął bowiem w świecie showbiznesu tym, że jako jeden z nielicznych menadżerów lubił spędzać czas ze swoimi klientami na co dzień, pokazując się w ich towarzystwie publicznie. W pamięć najgłębiej zapada jednak scena, w której Grossman nie znajduje się w towarzystwie Dylana, lecz samotnie negocjuje warunki telewizyjnego występu swojej gwiazdy. Niezadowolony z zaproponowanej przez BBC kwoty, z poczuciem wyższości zwraca się do jej przedstawiciela. Dylan ma swoją cenę, poniżej której nie ma nawet o czym rozmawiać.
Rozczarować się mogą Dont Look Back widzowie, którzy poszukiwać będą w filmie Pennebakera sugestywnego portretu dokumentalnego. Takich widzów odsyłam do monumentalnego dzieła Martina Scorsese – trzyipółgodzinnego No Direction Home. Pennebaker proponuje coś zupełnie innego, ale nie mniej ciekawego. Impresjonistyczną z ducha pocztówkę z wyprawy Dylana do Wielkiej Brytanii, zrealizowaną w konkretnym miejscu i w konkretnym czasie – tu i teraz. Udało się amerykańskiemu dokumentaliście uchwycić artystę u szczytu sławy, już po osiągnięciu pewnego punktu krytycznego. Kilka miesięcy po brytyjskiej trasie koncertowej Bob Dylan przerzuci się z gitary akustycznej na elektryczną, zmieniając swój wizerunek o sto osiemdziesiąt stopni. Tysiące fanów odwróci się do niego plecami, zacznie gwizdać na koncertach i wykrzykiwać hasła pokroju: „Judasz!” albo „Zdrajca!”. To już jednak temat na inną okazję oraz inny dokument.
1R. Ebert, Dont Look Back Review 1998, dostęp online: https://www.rogerebert.com/reviews/dont-look-back-1998.