search
REKLAMA
Recenzje

KRÓL TRUPIOGŁOWY. Pogańska guma od Clive’a Barkera

Tomasz Bot

16 lutego 2019

REKLAMA

Clive Barker, którego opowiadanie posłużyło za bazę dla tego filmu, uznał, że tytułowy potwór wygląda jak penis z zębami. Ten widok przekonał go, by kolejny obraz oparty na swej prozie – Wysłannika piekieł – przenieść na ekran samemu. Karierę Brytyjczyka znaczą filmy i książki różnej jakości, ale nigdy nie można było odmówić mu ambicji i zuchwałej fantazji. Barker chciał przerażać, szokować i wyrywać ludzi z kapci, miksując walory artystyczne, perwersję i makabrę. Król Trupiogłowy – irlandzo-amerykański horror z 1986 roku – nie ma transgresyjnego wymiaru za grosz. Co więcej, może jawić się jako zwykłe “mięso armatnie” gatunku – regresywne estetycznie i fabularnie. Jakich by nie użyć kryteriów, nie jest to żaden top topów. Ale okażcie mu trochę serca, a dostrzeżecie naprawdę sympatycznego straszaka.

Howard – pisarz zainteresowany prastarymi kultami – zabiera rodzinę na irlandzką prowincję. Fotografuje kościół w małym miasteczku, a tymczasem na okolicznym polu spod kamienia wydostaje się monstrum więzione w ziemi od wieków. Żywi się ludzkim mięsem, a pobliska miejscowość będzie dla niego jak otwarta lodówka.

Zacznijmy od głównego dania, czyli pradawnej bestii. Odtwarzający ją Heinrich von Schellendorf nie miał doświadczenia z kinem, za to był na tyle postawnym 20-latkiem, że producenci wybrali do roli właśnie jego, choć wcześniej rozważali również kandydaturę aktora, który miał na koncie rolę Chewbakki. Schellendorf wspomina, że narzucone przez producenta ćwiczenia przed rozpoczęciem zdjęć odbywał na siłowni z zespołem U2 i że kostium był na tyle drogi, że kiedy miał go na sobie, na krok nie odstępował go facet wyznaczony do stróżowania nad stanem stroju.

Bestia wygląda jak Hulk opętany przez szatana, a jej ubranie kojarzyć się może z niekompletną zbroją rycerską albo estetyką grup industrialnych. W niektórych ujęciach sylwetka monstrum przypomina nieco Predatora. Zdobi ją też potężny kompleks mięśni. Zasadniczo król jest po prostu tytanem, dla którego rwanie ludzi na płaty nie stanowi problemu. Powiało grozą? Niekoniecznie, bo jego wypełniony wielkimi zębami pysk jest gumowy, a oczy to czerwone żarówki. Dodatkowo wyjście bestii na powierzchnię ziemi odbywa się do wtóru tanich komputerowych wyładowań elektrycznych. W ten sposób stwór zaczyna budzić rozbawienie, a widz szukający głębinowych doświadczeń grozy ma pełne prawo westchnąć z rozczarowania. Gdyby jednak zastąpić tę kreację – grubo ciosaną, groteskową i niezdolną do wywołania w kimkolwiek koszmarów – czymś bardziej pomysłowym, film mógłby budzić lęk i trzymać w napięciu. Tak się bowiem składa, że jego pozostałe składniki są praktycznie bez zarzutu. Przede wszystkim mamy tu kapitalny klimat, opierający się w dużej mierze na świetnie dobranych plenerach. Jest wyspiarsko, bardzo wyspiarsko, co czuć praktycznie w każdym kadrze.

Reżyser George Pavlou daje nam posmakować irlandzkiej prowincji. Jest jesiennie, reumatycznie i mrocznie. Oglądamy ciemne lasy, wiejskie podwórka, zagrody i błotniste pola. Świat trochę poza czasem, jakby skryty przed nowoczesnością. Miejscem istotnym dla akcji okaże się kościół z niepokojącymi witrażami. Zresztą motywy chrześcijańskie i pogańskie dobrze się przegryzają w całym filmie, tworząc lekko bluźnierczy nastrój, który jednak nigdy nie osiąga tu takiego natężenia jak w opowiadaniu Barkera. Kapitalną robotę wykonują w Królu… aktorzy. Nie ma tu gwiazd – Pavlou obsadził film mniej znanymi twarzami. Ale jakimi! Aktorzy wyglądają, chodzą i mówią jak prowincjusze, a nie jak ludzie, którzy się za nich przebrali. Główny bohater to zwykły facet, pozbawiony bohaterskiej otoczki, za to chwilami zwyczajnie spanikowany – bo kto by nie był na jego miejscu? Szarżuje (ale w sposób udany i adekwatny do odtwarzanej postaci) Ronan Wilmot w roli księdza, który umiłował demona.

Brak hollywoodzkich manieryzmów w ich grze uprzyjemnia seans. Nie jest to może taki majstersztyk obsadowy jak w legendarnym Kulcie, ale rzecz dobrze przemyślana, ułatwiająca wczucie się w historię. Zdjęcia potęgują depresyjny klimat opowieści, muzyka chwilami bucha kakofonią. Całość ma szybkie tempo i niezłą dramaturgię, która bierze się stąd, że postaci zachowują się właśnie jak zwykli ludzie wobec nieznanych sił.

Obraz przypomina nieco slasher. Potwór atakuje pod osłoną nocy miejscowych, którzy nie mają pojęcia, z czym przyszło im się zetknąć. Trupów nie brakuje, a krew tryska naprawdę obficie. Król dopuści się też kilku czynów, które przypomną nam, że swój początek miał w wyobraźni Barkera, łasej na łamanie tabu.

To bardzo rzetelnie zrobione kino klasy B. Nie jakieś horrorowe bachanalia, ale przyjemny festyn. Zaletą tej produkcji jest fakt, że rolnicy, policjanci, księża wyglądają tu jak ich odpowiedniki z realnego życia. Podobnie wnętrza domów, posterunku policji czy kościoła. Pamiętajcie jednak, że na wszystkich zaletach obrazu cieniem kładzie się gumowy pysk króla i cała jego heavymetalowo-punkowa sylwetka. Stwór zamiast generować grozę, unieważnia ją. Nie najlepiej wypada też końcówka, przeładowana tanimi komputerowymi rozbłyskami.

Rzecz zalecam bardziej wyrozumiałym smakoszom gatunku, nieszukającym akurat dzieł przełomowych czy o wyśrubowanym poziomie artystycznym. Mnie obcowanie z filmem sprawiło sporo frajdy. Lubię też – ciężką ręką robione – fizis króla. Nie dziwię się jednak Barkerowi, który napisawszy scenariusz do produkcji, poczuł się rozczarowany finalnym efektem, zwłaszcza samym wyglądam maszkary. Twórca jakiś czas temu zapowiadał nową wersję Króla Trupiogłowego swojego autorstwa. Wątpię, by projekt miał dojść do skutku, ale gdyby tak się stało, reżyser na pewno zrobi sporo, by bestia wywoływała lęk, obrzydzenie i fascynację, a nie śmiech. Król… w ujęciu poważniejszym i ambitniejszym miałby jeszcze wiele do pokazania i sprofanowania.

Film Pavlou funkcjonował na rynku VHS jako Przebudzenie zła.

REKLAMA