HELLRAISER. Wysiłki spoconej myszy
Być może niebo to miejsce, gdzie nigdy nic się nie dzieje, jak przed laty śpiewał David Byrne z Talking Heads, ale piekło nigdy nie było bardziej nudne niż w najnowszej wersji Hellraisera.
Z piekła w kosmos i z powrotem
Wielbiciele kina grozy z pewnością dobrze o tym wiedzą, ale kronikarski obowiązek nakazuje przypomnieć, że pierwszy Hellraiser: Wysłannik piekieł powstał w 1987 roku z inicjatywy Clive’a Barkera – brytyjskiego pisarza i reżysera, który zekranizował swoje opowiadanie Powrót z piekła. Kapitalny, choć nakręcony za psie pieniądze film odniósł wielki sukces: piekielne potwory zwane Cenobitami trafiły do popkulturowego bestiariusza, zaludniając również dziewięć konsekutywnych części z lat 1988–2018 (w jednej z nich Pinhead i spółka znaleźli się nawet w przestrzeni kosmicznej!). Ostatnia odsłona, w której powstaniu oficjalnie uczestniczył Barker, nosi tytuł Hellraiser IV: Dziedzictwo krwi (1996); był to również ostatni film serii, który doczekał się kinowej dystrybucji. Wszystkie następne, począwszy od Hellraiser V: Wrota piekieł (2000) i skończywszy na Hellraiser: Judgment (2018), przeznaczono na rynek wideo, co wiele mówi na temat ich poziomu.
W 2006 roku Barker ogłosił rozpoczęcie pracy nad scenariuszem do przeróbki filmu z 1987 roku, ale projekt rychło wylądował w – nomen omen – produkcyjnym piekle. Wykruszali się reżyserzy: Julien Maury i Alexandre Bustillo, Pascal Laugier, Patrick Lussier, a nawet sam Barker, który chciał przywrócić Douga Bradleya w roli Pinheada, albowiem aktor pożegnał się z serią po ósmej części, fatalnej Hellraiser: Hellworld.com (2005). Powstało tak wiele wariantów scenariusza, że zebrane razem mogłyby zapełnić całą półkę na regałach widmowej filmoteki: od mrocznej i poważnej opowieści, poprzez historię skierowaną do nastoletniej publiczności, aż po obraz skupiający się na świecie Cenobitów i funkcji kostki-łamigłówki, której prawidłowe ułożenie przywołuje mordercze monstra. Ostatecznie realizację filmu powierzono twórcom Domu nocnego – scenarzystom Benowi Collinsowi i Luke’owi Piotrowskiemu oraz reżyserowi Davidowi Brucknerowi.
Hellraiser A.D. 2022 – jedenasty tytuł serii – nie jest kontynuacją ostatniego odcinka, odświeżoną wersją części pierwszej ani tym bardziej ekranizacją Powrotu z piekła. To raczej podręcznikowy przykład rebootu, w którym rozpoznawalne postacie ze znanego uniwersum umieszczono w czasach obecnych i skonfrontowano z nowymi bohaterami. Centralną figurą filmu jest Riley (Odessa A’zion) – młoda kobieta zmagająca się z uzależnieniem od środków odurzających. Jej partner, cwaniaczek Trevor (Drew Starkey), wciąga ją w kradzież z włamaniem do magazynu, gdzie para odnajduje misternie rzeźbioną kostkę-układankę. Gdy brat dziewczyny, Matt (Brandon Flynn), znika bez śladu po kontakcie z kostką, Riley i Trevor postanawiają go odszukać przy pomocy chłopaka Matta, Colina (Adam Faison) oraz ich współlokatorki Nory (Aoife Hinds). Trop prowadzi do Rolanda Voighta (Goran Višnjić) – milionera, który zaginął przed sześcioma laty.
Film doskonale obły
Niemal od samego początku próba reanimacji serii przypomina wysiłki spoconej myszy, jak za Ludwikiem Flaszenem powtarzał Stanisław Lem. Podstawową wadą Hellraisera jest niedorzeczny scenariusz pełen fabularnych dziur, sztucznych dialogów i szablonowych bohaterów. Oto zamożny dziwak konstruuje w swojej posiadłości system zdalnie sterowanych krat i bram, które skutecznie chronią go przed Cenobitami, choć poczwary mają zdolność wychodzenia ze ścian i pojawiania się w dowolnym miejscu. Na dokładkę do tak pilnie strzeżonej wilii bez najmniejszego trudu włamuje się niechlujna narkomanka – tak jakby zarabiała na życie nie jako kelnerka, lecz członkini gangu włamywaczy z filmów Michaela Manna (Złodziej, Gorączka). A przy tym nikt nie zaprząta sobie głowy intuicją, że zaginionego bogacza należałoby szukać w jego gigantycznym domostwie, w którym sześć lat po zaginięciu gospodarza ktoś w dalszym ciągu płaci rachunki za prąd.
Sytuację dodatkowo pogarszają fatalne dialogi wygłaszane przez drugorzędnych aktorów w rolach sztampowych postaci żywcem wyjętych z kiepskiego sitcomu, który został zdjęty z anteny po kilku odcinkach. Nie są to ludzie z krwi i kości, lecz pozbawione tożsamości kukiełki w rękach twórców, którzy uczynili z nich nośniki określonych i ograniczonych funkcji. Riley, czyli główna bohaterka, jest tak nierozsądna, niesympatyczna i wprost odpychająca, że doprawdy trudno kibicować jej w zmaganiach z Cenobitami. Ci zaś są tak groteskowi i tandetnie wykonani, że nie wzbudzają grozy, lecz uśmiech politowania. Wyjątek stanowi Pinhead w poprawnej interpretacji Jamie Clayton; wprawdzie nadal daleko mu do ikonicznej i naprawdę przerażającej kreacji Douga Bradleya, ale fakt, że maszkarę sportretowała transpłciowa kobieta, jest bliski literackiemu pierwowzorowi – w Powrocie z piekła Pinhead był przecież androgeniczną postacią pozbawioną płci.
Film jest jednak wyzuty z własnego stylu i doskonale obły, choć wcale nie doskonały. Można się tylko domyślać, jak z tym materiałem poradziłby sobie na przykład Panos Cosmatos, który w filmach Za czarną tęczą i Mandy udowodnił, że umiejętna gra konwencją może przynieść rezultaty tyleż znakomite, co interesujące. Jeśliby natomiast odrzeć obraz Davida Brucknera z elementów popularnej franczyzy, pozostanie niewiele: jedna z wielu idiotycznych produkcji klasy C, które w dawnych czasach od razu trafiały na wideo (tak jak poprzednie części cyklu od piątej wzwyż), co najwyżej wzbudzając zainteresowanie garstki wielbicieli tego rodzaju bezrozumnej rozrywki. To zresztą nie przypadek, że nowy Hellraiser nie jest wyświetlany w kinach, lecz dystrybuowany na platformie streamingowej – streaming, ze swoją męczącą nadprodukcją lichej jakości, jest dziś odpowiednikiem rynku wideo, a katastrofalny film Brucknera to kolejny dowód na potwierdzenie tej tezy.