KING KONG. Absurdalny remake
Ekspedycja z koncernu naftowego Petrox płynie na nieistniejącą oficjalnie, otoczoną ścianą mgły wyspę na Pacyfiku, by zawładnąć domniemanymi źródłami ropy. Na pokład dostaje się nieproszony gość, paleontolog Jack Prescott (Jeff Bridges). W trakcie rejsu ekipa znajduje rozbitka w pontonie, piękną początkującą aktoreczkę Dwan (Jessica Lange). Po dotarciu na wyspę dzielni poszukiwacze ropy muszą stawić czoło nie tylko zaskakującej obecności tubylców, lecz przede wszystkim obiektowi ich kultu – wielkiej małpie. Porwana przez autochtonów Dwan ma być złożona w ofierze Kongowi. Włochaty olbrzym zakochuje się w Dwan, lecz wpada w pułapkę nafciarzy, którzy wywożą go do Nowego Jorku w nadziei na kokosy z pokazywania Konga publicznie. Lecz w wielkim mieście małpa wyswobadza się już podczas pierwszego pokazu, demoluje metropolię i porywa Dwan na szczyt World Trade Center. W finale wojsko zabija King Konga. Koniec.
Jak ja lubię opisywać takie “dzieła”, jak film Johna Guillermina! Zamiast sadzenia nudnych superlatyw, można się z masochistyczną rozkoszą popastwić nad nieudolnością twórców tej szumnie w swoim czasie reklamowanej, uwspółcześnionej wersji romantycznej opowieści grozy z lat 30. Mówi się, że kino, podobnie jak życie, ciągle przyspiesza. Filmy są coraz szybciej montowane, na coraz krótszych, dynamiczniejszych ujęciach. Cóż, widocznie ta zasada zaczęła obowiązywać dopiero od Gwiezdnych wojen, gdyż powstały rok wcześniej King Kong prezentuje tendencję wręcz odwrotną. Trudno w to uwierzyć, ale dzieło Coopera i Schoedsacka wygląda przy kobyle Guillermina jak, nie przymierzając, filmy Michaela Baya przy smętnych opowieściach Tarkowskiego. Film dłuży się niemiłosiernie, lecz nawet abstrahując od wielu niepotrzebnych, wypakowanych durnymi dialogami scen, można było od twórcy Płonącego wieżowca oczekiwać przynajmniej scen akcji na odpowiednim poziomie. Nic z tego. Kong porusza się jakby był pokazywany permanentnie w zwolnionym tempie (które na szeroką skalę zastosowano przede wszystkim w scenie wpadnięcia w pułapkę na wyspie). Główny współtwórca oryginalnego dzieła, wybitny animator Willis O’Brien, za pomocą muzealnej dziś techniki potrafił wtłoczyć mnóstwo energii motorycznej w działania swych marionetkowych pupili. Po Parku jurajskim głośno mówiło się o tym, że dopiero cyfrowa animacja pozwoliła na napawanie się pełnią płynnego ruchu animowanych postaci. Kong z 1933 roku porusza się jak na dzisiejsze standardy bardzo topornie, ale w tej małpie O’Brien zaklął nieprawdopodobną, komiksową wręcz dynamikę.
Twórcy remake’u natomiast poszli po osi japońskiej Godzilli, żywiąc nadzieję, że rezygnacja z poklatkowej animacji na rzecz “żywego” modelu wprowadzi płynność, uwiarygadniającą ekranowe istnienie olbrzymiej małpy w stopniu niedostępnym technikom Willisa O’Briena. Pierwotnie Konga miał zagrać mechaniczny model wykonany przez Mario Bavę, włoskiego reżysera i twórcę efektów. Bava odmówił, polecając De Laurentiisowi ich rodaka Carlo Rambaldiego. Późniejszy laureat Oscara za efekty do E.T. zbudował pełnowymiarowy model, który zagrał zaledwie w kilku ujęciach (nie licząc często pokazywanych, oddzielnie zbudowanych mechanicznych łap i stóp Konga). Na planie zjawił się bowiem 26-letni pasjonat charakteryzacji specjalnej Rick Baker. Zaproponował on tańsze rozwiązanie pod postacią osobistego zagrania King Konga w futrzastym kostiumie i z małpią charakteryzacją na twarzy. Resztę miały załatwić odpowiednio zmniejszone dekoracje oraz optyczne efekty wizualne Franka van der Veera, dzięki którym w jednym kadrze umieszczano łeb Konga, patrzącego na trzymaną w garści Dwan. Do samego wykonania tych efektów nie warto się za bardzo przyczepiać (nawet pomimo oczywistych niedoróbek, wynikających z ograniczeń optycznej obróbki; wtedy po prostu nie można było lepiej), lecz ta metoda nieodwołalnie spowolniła każdy element bytności King Konga na ekranie. Gdyby zorganizować bieg na 100 metrów z udziałem King Kongów z obu filmów, to małpa z 1933 roku zameldowałaby się na mecie w momencie wychodzenia Ricka Bakera z bloków startowych.