Pomimo zmniejszonych dekoracji, ogrom Konga nie został wizualnie należycie sprzedany. Po pierwsze zawiódł dobór obiektywów, demaskujący fakt, że wielki goryl jest wielkości człowieka. Do czegoś takiego potrzebny byłby sprzęt zdjęciowy, którym nakręcono Mikrokosmos. Aby człowiek wydał się ogromny, zdejmujący go obiektyw musiałby być maleńki albo ultraszerokokątny. Tymczasem w ujęciu podchodzenia Konga do wioski operator wręcz szedł za Bakerem z kamerą na ramieniu. Tragedia. Drugim elementem zdradzającym „małość” Konga było niedopasowanie interakcyjnej skali fizycznych elementów cząsteczkowych, typu woda i dym w sekwencjach na wyspie oraz iskry w scenie demolki kolei naziemnej w Nowym Jorku. Takie pułapki niestraszne były twórcom filmów z Godzillą, gdyż tam wszystko było ujęte w niepoważny cudzysłów. Tutaj powaga, z jaką nakręcono ten film, jest nieustannie burzona przez szkolne błędy twórców.
Wspomniałem o durnych dialogach. Rzeczywiście – scenariuszowe, najeżone absurdami grafomaństwo Lorenzo Semple Juniora woła o pomstę do piekła (ale nie do De Laurentiisa, który zaangażował go powtórnie do Flasha Gordona z 1980 roku). Potraktował on oryginał z nonszalancką bezmyślnością, biorąc do swojego scenariusza schemat opowieści, nieco poprzestawianą charakterystykę głównych bohaterów i mnóstwo skopiowanych rozwiązań fabularnych. Reszta miała być zgodna z duchem uwspółcześnionej wersji, gdzie już nie było miejsca na niewinny romantyzm i poruszający tragizm. Zastąpił je kicz w najgorszym wydaniu (choć ten z Flasha Gordona był jeszcze bardziej monstrualny), gdzie tani, operowo-mydlany sentymentalizm radośnie miesza się z dosłownością, brutalnością i seksem. Autorzy nie odrobili jednej z najważniejszych lekcji scenopisarstwa, traktującej o tym, że bohater filmowy jest określany przez działanie. King Kong w oryginale miał pełne łapska roboty, walcząc na wyspie z innymi monstrami. Nie licząc niemrawej walki z wężem (przypominającej raczej żałosną potyczkę Beli Lugosiego z gumową ośmiornicą u Eda Wooda), tytułowy bohater u Guillermina nie ma na wyspie nic do roboty poza zabawianiem się z Dwan, jak zbyt ciekawski małolat ze złapanym motylem. Jego „romantyzm” to strojenie głupich min do jeszcze głupszej blondynki, połączone z szerokim wachlarzem tropikalnych usług hotelowych. Kong oferuje Dwan kąpiel w wodospadzie, a potem suszy jej ciało za pomocą oddechu. Dwan jest zachwycona oddechem małpy – pewnie olbrzym używał tik-taków do tej wyrafinowanej gry wstępnej. Debiutująca Jessica Lange wyglądała ślicznie, lecz nie wiem, czy chciałbym w prawdziwym życiu spotkać taki egzemplarz pustej jak wydmuszka kobietki. Wychodzi na to, że najmądrzejsi byli tubylcy z wyspy – jedyną sensowną rzeczą było posłanie tego głupszego niż ustawa przewiduje blond zjawiska do wszystkich włochatych diabłów. Jej postać to katalog psychologicznych absurdów. Dwan kilka minut po ocknięciu się po traumatycznych wydarzeniach na morzu szczebiocze i papla bzdurne kwestie o swoim imieniu. Głupota jej monologów z Kongiem jest wprost proporcjonalna do wielkości jej absztyfikanta. W części nowojorskiej Dwan natrętnie ciągnie Jacka Prescotta do baru. Niby nic, lecz czy takie zachowanie przyszłoby do głowy komuś, kto właśnie ucieka przed gniewem Konga? Pod koniec sekwencji barowej Kong z lubieżnym wyrazem pyska znajduje Dwan w niepozornie umiejscowionym, podziemnym barze i porywa ją stamtąd. Jak ją znalazł? Po węchu? Ta dwójka bezspornie jest siebie warta, choć mimo wszystko szkoda małpy, beznadziejnie zakochanej w takiej kobiecie. Najważniejszą zmianą charakteru Dwan w stosunku do Ann z oryginału była właśnie jej sympatia do Konga – w 1933 roku Ann Darrow nienawidziła i bała się Konga od początku do końca. I pomyśleć, że twórcy chcieli powierzyć rolę Dwan samej Barbrze Streisand! Za wysokie progi, z czym do ludzi, panowie!