Grzeszne rozkosze #10: ISHTAR
Wyobraźcie sobie taką sytuację: jesteście na fali wznoszącej w Hollywood. Zrobiliście kilka solidnych, respektowanych w środowisku filmów i maczaliście palce w scenariuszach paru ważnych hitów oraz macie na koncie nominację do Oscara i Złotego Globu. Do tego jedne z największych gwiazd kina swojego pokolenia wiszą wam przysługę, którą właśnie starają się oddać, wsadzając was na reżyserski stołek blockbustera – potencjalnego przeboju sezonu zimowego. Paradoksalnie rozgrywającego się w ciepłym, egzotycznym kraju, więc oprócz otrzymania odpowiednio wysokiego czeku, będziecie mogli sobie również zwiedzić nieco świata. Co więcej, w hicie tym zagrać mają właśnie owe gwiazdy, dla których ma to być swoisty comeback. A wtóruje im solidny drugi plan i jedna z najpiękniejszych aktorek dziesiątej muzy. Do swojej dyspozycji macie także prawdziwego mistrza kamery, cenionego kompozytora oraz naprawdę konkretny budżet. Wisienką na torcie marzeń pozostaje jeszcze fakt, iż jesteście jedną z niewielu przedstawicielek płci pięknej, przed którą wyrasta podobna szansa. I co? I gówno!
Może nie dosłownie, ale tak właśnie było w przypadku Elaine May, której efekt końcowy współpracy z Warrenem Beatty i Dustinem Hoffmanem na planie szalonej komedii tak właśnie oceniło większość widzów i krytyków, tym samym grzebiąc dobrze zapowiadającą się karierę twórczyni Niebiosa mogą zaczekać czy Mikey i Nicky. To właśnie stworzenie tego pierwszego filmu oraz pomoc przy skryptach do Czerwonych i Tootsie przyczyniło się do wdzięczności wyżej wymienionych panów, którzy po kilku latach nieobecności na dużym ekranie – odpowiednio sześciu i pięciu – postanowili przypomnieć o sobie publice, grając wspólnie w zwariowanej intrydze pośród marokańskich plenerów. Wraz z nimi wystąpiła ówczesna dziewczyna Beatty’ego, francuska ślicznotka Isabelle Adjani, lubiany wszem i wobec Charles Grodin oraz… błękitnooki wielbłąd, którego znalezienie bynajmniej nie było nic nie znaczącą błahostką.
Za kamerą zasiadła natomiast właśnie May oraz maestro obiektywu – Vittorio Storaro. O ścieżkę dźwiękową zatroszczył się jazzowy wirtuoz Dave Grusin, a za promocję i koszta odpowiedzialna była… Coca-Cola, która w owej chwili trzymała za jaja wytwórnię Columbia, a na afrykańskiej ziemi miała już ulokowane własne inwestycje. Budżet zamknąć się miał w blisko trzydziestu milionach zielonych (z czego niemal połowa trafiła do kieszeni głównej trójki zainteresowanych). Jak na rok 1987 była to suma całkiem sympatyczna i zarazem łatwa do przełknięcia w razie ewentualnej porażki. Ale o takim rezultacie nikt przecież nie śnił – wszak premierę ustalono na grudzień, pozbawiony w dodatku poważnej konkurencji (acz za taką z pewnością uznać można było Trzech Amigos i Złote dziecko). Zresztą, jak stwierdził jeden z członków ekipy:
„Był to tego rodzaju projekt, w którym nie żałowano sobie kasy na nic”.
Efekt? Premiera i owszem, odbyła się w grudniu, ale tylko w Szwecji, Francji, Italii, Danii i Portugalii, w dodatku rok później. Ta najważniejsza, czyli amerykańska, opóźniła się o aż sześć miesięcy. Sytuacja ta spowodowana była zarówno twórczymi niesnaskami, przetaczającymi się przez Maroko politycznymi zawirowaniami (krążyły plotki o możliwości porwania Hoffmana przez Palestyńczyków i trzeba się było odpowiednio zabezpieczyć), jak i niekończącym się montażem, który udało się „sfinalizować” dopiero pod groźbą sądowego pozwu. Przez ten czas koszta produkcji wzrosły do aż pięćdziesięciu pięciu baniek i wpompowano kolejne dwadzieścia w dodatkowe kopie filmu i nieudaną kampanię reklamową. Na tyle kiepską, że choć Ishtar miał korzystne pokazy testowe i został numerem jeden pierwszego weekendu w box office, ostatecznie dorobił się marnych czternastu milionów dolców i tytułu jednej z największych wtop wszech czasów, do którego wkrótce dołączył kolejny – najgorszego filmu świata.
Koszmarna prasa jedynie wzmocniła nikłe zainteresowanie widowni, a gwoździem do trumny okazały się niechlubne nominacje do Złotych Malin, z których jedna zamieniła się w statuetkę dla May. Kobieta przez kolejne dwa lata nie odzywała się do Beatty’ego i vice versa. Za kamerą nie stanęła w dodatku już nigdy więcej. Jej niewesołe położenie bezpośrednio przyczyniło się do powstania nowego terminu w branży – „filmowego więzienia”, czyli sytuacji, w której porażka jest tak ogromna, że osoba za nią odpowiedzialna staje się dla kina praktycznie martwa (choć akurat May jeszcze do końca wieku udzielała się aktorsko i napisała dwa znakomite skrypty – do Klatki dla ptaków i Barw kampanii, za które jakimś cudem otrzymała jeszcze jedną oscarową nominację).
Gruba przesada?
Być może, choć na upadek kolejnych kostek domina nie trzeba było długo czekać. Oczerniony negatywnym szumem wokół filmu – problemy którego pismaki złośliwie ochrzciły na cześć jego wybujałego ego mianem „Warrensgate” – Beatty rozszedł się z Adjani i już nie zdołał odzyskać dawnego statusu (niemal wszystkie jego kolejne dzieła świetnie nadawałyby się zresztą do cyklu). Coca-Cola natomiast na dobre wycofała się z filmowego biznesu, swoje akcje Columbii – wówczas największej wytwórni amerykańskiej – sprzedając koncernowi Sony, do którego należą one do dziś. Dobrze bawił się właściwie tylko twórca filmowych piosenek, Paul Williams (niespokrewniony ze słynnym Johnem), który przyznał, że wymyślanie czegoś tak bezpretensjonalnie złego było jednocześnie najlepszą, jak i najcięższą fuchą jego życia. Zresztą co jak co, ale jeśli w USA nie wydaje się uprzednio nagranego i gotowego do wypuszczenia soundtracku z filmu, to wiedz, że coś się dzieje. A na planie Ishtar działo się chyba jeszcze więcej, niż można było podziwiać w gotowym produkcie – dodajmy, że z aż stu ośmiu godzin nakręconego materiału (!!!) sklecono tu zaledwie sto siedem minut „przyjemności”. Grzesznej rzecz jasna.
Fabuła prezentuje się następująco. Lyle Rogers i Chuck Clarke – w tych rolach oczywiście Beatty i Hoffman – to dwóch sympatycznych nieudaczników, którzy próbują zaistnieć w branży muzycznej. Nie posiadają jednak ani talentu, ani pleców, ani tym bardziej szczęścia, zatem idzie im jak po grudzie. Naiwniacy nie mają zresztą pojęcia o tym, jak bardzo „ssą” na scenie, kiedy ubrani w mało gustowne ciuszki wykonują do bólu koszmarne piosenki Williamsa w takt kiczowatych rytmów wystukiwanych z pasją na bębenku. W końcu dochodzą do wniosku, że być może rynek amerykański nie jest na nich gotowy i w akcie desperacji przyjmują od swojego agenta propozycję występu za oceanem – w hotelu w afrykańskim Marrakeszu. Tak trafiają na terytorium fikcyjnego państwa Ishtar (w rzeczywistości jest to imię mezopotamskiej bogini wojny i miłości), gdzie zupełnym przypadkiem wpadają wpierw na tajemniczą kobietę o uroczej twarzy Adjani, a następnie wplątują się w szpiegowską aferę z udziałem CIA. W dużym skrócie prowadzi to do tego, że przez większość czasu ekranowego pałętają się po okolicznych wydmach i robią z siebie debili.
Historyjka to zatem prosta i zarazem stara jak świat, choć jednocześnie bywa miejscami aż nadto skomplikowana i przedobrzona. Szczęśliwie film nie przeskakuje rekina. Mimo iż dzieje się dużo, pozostajemy w ryzach względnej wiarygodności obserwowanych zdarzeń. Gorzej, iż wiele z nich nie jest specjalnie angażująca ani tym bardziej śmieszna, a elementy czysto komediowe nie zawsze trafnie łączą się w momentami dramatycznymi „na serio”, wywołując niekiedy dysonans. Oczywiście im bliżej finału, tym większymi głupotami jesteśmy atakowani. Także infantylizm naszych dwóch „herosów” wydaje się niekiedy przekraczać granice dobrego smaku – o ich muzyce już nawet nie wspominając. Alkohol zdecydowanie pomaga zatem w pełnej akceptacji seansu, happy end jest tutaj nieunikniony, a napisy końcowe witamy z niejaką ulgą, choć przecież całość ma całkiem niezłe tempo.
Niemniej, jak na reputację zakalca stulecia, Ishtar jest nie tylko zjadliwym, ale i całkiem sympatycznym tworem.
Mało oryginalnym, nie zapadającym specjalnie na dłużej w pamięć i od strony aktorskiej totalnie przeszarżowanym. Lecz bynajmniej nie wywołującym zgagi. Beatty i Hoffman nawet wyjąc wniebogłosy w swych jarmarcznych, kolorowych strojach, mają wystarczająco charyzmy i fajnej chemii między sobą, aby bez problemu dało ich się lubić – także w chwilach, w których Warren wydaje się być wyjątkowo znudzony całą sprawą (tak jakby wiedział, w co się wpakował). Z kolei odziana w turban Adjani to w obiektywie Storaro murowana kandydatka na islamską „Playmate of the month”. Zresztą biorąc pod uwagę liczne plotki z planu, wedle których między nią a May bezustannie dochodziło do spięć, aktorka wypada tu nad wyraz naturalnie, bez problemu odnajdując się w swojej roli – inna sprawa, iż niezbyt wymagającej. Na tym tle najbardziej błyszczy jednakże Grodin jako agent Harrison, którego występ jest relatywnie mały i wyciszony, ale dzięki temu autentycznie bawi w starciu z aż nadto rozsadzającymi sobą ekran śpiewakami za dychę.
Pod względem technicznym generalnie trudno cokolwiek zarzucić filmowi May. Problem leży w tym wypadku raczej w rozłożeniu akcentów i nie do końca umiejętnym wymieszaniu składników. Trochę tu akcji, trochę przygody, trochę komedii, trochę romansu, trochę wojny, trochę kina drogi, a całość skąpano w sosie szpiegowsko-rozrywkowym i zaprawiono jeszcze celowo wątpliwymi etycznie numerami wokalnymi. Dodatkowo nie znajdziemy tutaj nic względnie świeżego. Ileż to już bowiem było podobnych filmów „kumpelskich”, w których bohaterowie znajdują się nie tam, gdzie powinni, a ich nadrzędny cel pakuje ich w coraz to nowe kłopoty, początkowo kompletnie z nimi nie związane?
Jak mówi znane powiedzenie: jeśli widziało się jeden, widziało się wszystkie. Co nie zmienia faktu, iż zdarzały się tytuły przełomowe lub takie, które utarte schematy potrafiły przekuć na niepodważalne atuty (jak chociażby późniejsze o kilka lat Zdążyć przed północą, również z Grodinem). Tymczasem Ishtar, mimo wszystkich niezbędnych elementów składowych, ledwo spełnia swoje podstawowe zadanie rozerwania widza. Czyni to raczej przypadkiem, nie tam gdzie można by się było tego spodziewać.
To film, który niekiedy zbyt mocno stara się o poklask – podobnie jak jego bohaterowie, jakby nieświadomy swoich mankamentów.
I tak samo jak ich pokraczne występy sceniczne, tak i cały seans bywa niewygodnie ujmujący. Nie jest to kino tak złe, że aż dobre, ale stanowi wręcz idealny wzór guilty pleasure, gdyż wiemy, że oglądamy bałagan. Ale też trudno nam od niego oderwać wzrok – choćby z czystej ciekawości dalszego rozwoju wydarzeń, które bardzo szybko przestają mieć jakikolwiek sens, stając się nam obojętne także pod względem emocjonalnego zaangażowania. Produkt ten raz bywa niezamierzenie śmieszny, niekiedy przesadnie poważny jak na luźną komedię z paroma wybuchami i międzynarodową intrygą w tle, a innym razem jedynie żenuje żartami suchszymi od piasków Sahary. Tandetny i kiczowaty, lecz w jakiś sposób hipnotyzujący, nawet wciągający.
I nawet jeśli o jakimkolwiek kulcie nie może być w tym wypadku mowy, to jednak wraz z upływającym czasem zaczął on pozyskiwać coraz więcej zwolenników. Wśród chwalących sobie ten powszechnie ganiony ruchomy obraz znaleźli się między innymi Martin Scorsese, Quentin Tarantino i Edgar Wright, co z pewnością daje do myślenia. Beatty, Grodin i Hoffman – który jako jedyny nie odczuł w sumie reperkusji, wkrótce stając się Rain Manem – od zawsze zresztą bronili tego projektu. Jego niepowodzenie zwalali (poniekąd słusznie) na problemy produkcyjne oraz kiepską politykę wytwórni. Także Mike Nichols przyznał swego czasu, że to kluczowy przykład „samobójstwa” hollywoodzkiego studia. Jest w tym trochę prawdy, ale i hipokryzji, gdyż sporo kiepskich decyzji w trakcie zdjęć podejmował sam Beatty – na przykład kompletnie zamykając prasie dostęp na plan, czy też później mieszając się w montaż bez zgody reżyserki, z którą bezustannie się „żarł”. Bywa i tak.
Swoją drogą Ishtar udało się w końcu wydać na Blu-ray pod dumnym szyldem „wersji reżyserskiej”, ale nie znajdziemy tam żadnych rewolucyjnych zmian, które pozwoliłyby inaczej spojrzeć na całe przedsięwzięcie. To w dodatku ostatecznie samo trafnie się podsumowuje. Kiedy pod koniec filmu, na honorowym show duetu Rogers & Clark wszyscy zebrani statyści cierpią, a Harrison najchętniej wyskoczyłby przez okno, Isabelle Adjani reaguje łzami szczęścia, stwierdzając z rozbrajającą szczerością:
„Myślę, że są cudowni”.
korekta: Kornelia Farynowska